Wyborcza napisała dziś tak: „dane o czytelnictwie są przerażające, aż 19 mln Polaków nie miało w ostatnim roku w rękach ani jednej książki„.
E tam, przerażające. Zależy dla kogo. Gdybym to ja nie czytał, to bym się przeraził.
Ba, są nawet i plusy: skoro 19 milionów Polaków na rynku pracy to prymitywy, które niczego nie czytają, to tym lepiej dla mnie. Mogę teraz przebierać w pracach jak w jabłkach w sadzie. Tyle, że ja akurat żadnej nie chcę. Właśnie dlatego, że czytam.
Temat pisania, czytania i kupowania książek bardzo mnie dotyczy, bo robię wszystkie te trzy rzeczy. Z malutkim powodzeniem. Nie dokładam, mam z tego niewiele.
Dużo się ostatnio pisze na temat pisania, ale nie widziałem nikogo kto by napisał z mojej perspektywy – pisarza, który nie chodzi wydawniczymi drogami. Który robi wszystko sam. Bo musi. Rynek księgarsko-wydawniczo-dystrybucyjny jest tak oderwany od rzeczywistości, że zwyczajnie nie ma innego wyjścia. Napisanie dobrej książki daje tyle samo szans na wydanie co napisanie przeciętnej.
A zaczęło się wszystko od Empiku – oto okazało się, że Empik przynosi straty.
Mnie to nie dziwi. Gdyby jego szefowie więcej czytali tego, co warto czytać, a nie dziadostwa w ładnych okładkach, którym obładowali półki w swoich sklepach, to by wiedzieli, że na dłuższą metę procentuje uczciwość, rzetelność, prawdomówność, stałość, dbałość o klientów, szacunek do współpracowników i podobne duperele. Wiecie, takie stare, zmurszałe zasady, które wyczytać można było u Andersena i Braci Grimm, a których za cholerę nie idzie znaleźć na YouTube i na Szybkim Kursie Marketingu finansowanym przez Unię Europejską.
Empik traktował przez lata klientów jak szczury, pracowników jak robaki, pisarzy jak tasiemce a wydawców jak owsiki, koncentrując się wyłącznie na szybkich zyskach. Już, zaraz, tu i teraz. Walczymy o każdą złotówkę.
Ile czasu trzeba, żeby polscy przedsiębiorcy się nauczyli, że strategia wyszarpywania działa na krótko? Nie ma takiego wszechpotężnego monopolisty, który by nie upadł jak tylko przesadzi z arogancją i przestanie dbać o klientów.
Do widzenia, Empiku. Było się szybciej uczyć. Znikaj i nie wracaj.
Większość ludzi pisze więc teraz, że kiedy Empik zbankrutuje to nie zapłaczą, a wręcz się urżną na zbiorowej popijawie. Trudno im się dziwić, kiedy się zna warunki jakie Empik proponuje wydawcom.
Działa to tak: Empik zamawia u wydawcy stos książek. Koszt druku ponosi wydawca. Przy okazji zamówienia Empik księguje sobie to wszystko jako koszty i odracza sobie w ten sposób podatek. Im więcej zamówi tym lepiej dla niego, bo za wszystko i tak płaci wydawca (opisał to dokładniej Tomasz Węcki).
Większości z otrzymanych książek Empik nawet nie odpakowuje, bo po paru miesiącach i tak je zwróci. Takie są warunki umowy: to, co się nie sprzeda, wydawca zabiera z powrotem. W takim stanie, w jakim są. Na własny koszt. Jak się dowiedziałem niedawno, czasem te zwroty mogą wynieść i 90%.
Empik nie ponosi przy tym wszystkim najmniejszego ryzyka. Zarabia nawet jak sprzeda 1 egzemplarz. Stracić nie może w ogóle. Wydawca przeciwnie: ponosi całe ryzyko. Musi wydrukować parę tysięcy książek, promować te książki, reklamować i zachwalać, płacąc za to wszystko zanim zobaczy jakikolwiek zysk.
Na koniec tych fantastycznych warunków Empik radośnie pluje wszystkim w twarz zaznaczając w umowie, że na zapłacenie za to, co sprzedał, ma pięć miesięcy czasu.
Gdyby analogiczne warunki zastosować do nas, czytelników, to każdy z nas mógłby zabrać z półek Empiku do domu sto książek, z tego zostawić sobie dwie, zapłacić za nie pół roku później i kazać Empikowi zabrać resztę w takim stanie, w jakim akurat są.
Czy trzeba wielkiej wyobraźni, żeby sobie wyobrazić jakie będą na dłuższą metę konsekwencje takiego stanu rzeczy?
Trudno się dziwić, że przy tak niewiarygodnej pazerności i krótkowzroczności dyktatora na księgarskim rynku tylko 41% Polaków cokolwiek czyta. A co ma czytać, skoro wszyscy piszą, publikują i wydają z nożem na gardle? Pisanie to nie zbieranie marchewek.
Szczerze mówiąc jeżeli wydawcy ponoszą 100% rynkowego ryzyka inwestując w tak niepewny towar, to ja się dziwię, że w ogóle cokolwiek się wydaje a pisarzom cokolwiek się płaci. Jeżeli więc szukasz wydawcy swojej książki, a nie masz znanego nazwiska gwarantującego pewny zysk, to w praktyce szukasz sponsora. Tudzież frajera. Nie dziw się, jeżeli nikogo nie znajdziesz.
Taka jest sytuacja. Dlatego też żadna z czterech książek, które napisałem, nie trafiła nigdy na normalną drogę wydawniczą. Po pierwszej próbie dałem sobie spokój – wydawca tak się bał cokolwiek nowego wydać, że nawet nie przeczytał. Odpowiedź dostałem w pół godziny po tym jak otworzył maila. Myślicie, że ile stron z dwustu przeczytał? Ja myślę, że zero, bo odpowiedź w ogóle nie odnosiła się do zawartości książki. To była akurat „Fabryka Słów”.
Właściwie wszyscy pisarze w Polsce są w tej samej sytuacji. Oprócz tych, którzy się załapali i zaczepili w lepszych czasach i teraz wydają już z rozpędu. Co się nieuchronnie odbija na jakości ich pisania.
I tak, jedni są w sytuacji „co napiszą i tak się sprzeda”, a drudzy „co napiszą i tak się nie sprzeda”. Pośrodku nie ma nic, a przeskoczyć z jednej grupy do drugiej wymaga wygrania ogólnopolskiego konkursu literackiego będąc dzieckiem / klonem / pedałem / niepełnosprawnym / czymkolwiek ciekawym medialnie. Ewentualnie uratowania tonącego prezydenta przed kamerami. Lub zostania prezydentem. Lub zdobycia 15 milionów odsłon na YouTube.
Najgorsze jest to, że i jedna i druga grupa pisarzy nie ma żadnej motywacji, żeby się starać. Jedyną motywacją jest własna pasja pisania, którą praktycznie wszystko dookoła pragnie zagłuszyć.
Skutek jest taki, że większość z tego, co się w Polsce pisze, jest mniej lub bardziej słabe, w najlepszym przypadku średnie. Ma świetną okładkę, ale jest nijakie. Poprawne, przewidywalne i monotonne. A jakie ma być, skoro książki wydaje się w strachu, który krzyczy do ucha wydawcy, a wydawca pisarzowi: „byle nie stracić!„
Żadnych rewolucji, żadnych objawień, żadnych Stephenów Kingów jak grom z jasnego nieba, w Polsce nie będzie.
A źródłem całego zła jest pazerność, brak odwagi i oderwanie od rzeczywistości tych, którzy dominują na rynku. Co, że tylko 40% Polaków czyta? No to co? Przecież to grubo ponad 10 milionów ludzi! Mało?
Dlatego ja, jako pisarz z wyobraźnią, z utęsknieniem czekam aż się to wszystko rypnie. Niech zbankrutuje Empik i połowa księgarni w Polsce! Niech 3/4 tchórzliwych, asekuracyjnych wydawców wyleci z rynku na pysk! A pozostali niech są zmuszeni wizją głodu szukać innych, lepszych, tańszych rozwiązań. Bo są takie. Wiem, bo sam z nich korzystam.
Niechże się ten rynek wreszcie oczyści. Dajcie mu upaść! To nic strasznego. Na jego miejsce powstanie nowy.
Bo to, co mamy teraz, jest fatalne z punktu widzenia i czytelnika, i pisarza i wydawcy. Tylko jeden Empik jest zadowolony. A przynajmniej był, póki się nie okazało, że przynosi straty i stoi na krawędzi bankructwa. Mimo tego, że ma 10 milionów potencjalnych klientów i 20% udziałów w rynku.
Może po tym Wielkim Upadku Książki tylko 20% Polaków będzie czytać. Niech będzie i 10, ale przynajmniej będą mieć co czytać! Odkryją, że istnieją pisarze tacy jak ja – i lepsi! – dla których rynek jest teraz zamknięty.
Bo jedynym ich kapitałem jest to, że umieją pisać fajne książki i nic więcej.
A to na polskim rynku jest akurat najmniej ważne.