Napisał do mnie człowiek i przypomniał mi stare dobre czasy. A dokładniej mówiąc, ostatnie wakacje, kiedy to jeździłem motorowerem po Polsce i pisałem książkę „Droga wojewódzka 666„.
Przypomniał mi wpis blogowy z mojej podróżniczej strony, którą na czas projektu odpaliłem. Przeczytałem, i mną poruszyło. Bo chyba nieco pierniczeję. Nie tak strasznie, ale jednak. Ociupinkę podpierniczałem, głównie przez tą cholerną zimę. Co roku tak jest.
Dlatego wklejam tu wpis, z maleńkimi poprawkami. Ku pamięci i ku poruszeniu naszego wspólnego narodowego zatęchłego dupska.
***
Wczoraj dojechałem do Poznania. Co należy uznać za największy sukces podróżniczy do tej pory.
Sukces polegał na tym, że trzeba było przejechać 200 kilometrów dwupasmową drogą bez pobocza, po której grasują TIR-y i inne drogowe potwory, w obecności silnego wiatru bocznego, mokrej, śliskiej drogi i deszczu.
A wiatr był wart opisania!
Widząc nad sobą wielką czarną chmurę zajechałem na stację benzynową, gdzie kupiłem sobie sok w butelce. Wchodzę, kupuję, piję. Wychodzę na zewnątrz. Chodzę po stacji, patrząć badawczo na niebo i nagle słyszę… że ktoś mi gwiżdże. Rozglądam się, wsłuchuję – nie, to nie ktoś. To jakieś coś. I nie gwiżdże, tylko tak bardziej buczy. Jak syrena okrętowa.
I nagle zrozumiałem: to butelka w ręce mi tak gra! Bawiliście się kiedyś w dmuchanie w ustnik butelki? Kiedy się to zrobi prawidłowo, słychać głośny dźwięk, jak syreny okrętowej. I właśnie teraz butelka wydawała taki dźwięk. Sama z siebie. Taki był skurczybyk wiatr!
Kiwałem się więc na boki jadąc motorem na tej drodze i balansowałem jak linoskoczek, żeby jechać w prostej linii. Szczytowymi momentami ekwilibrystyki były oczywiście chwile kiedy mijały mnie długie, wysokie i ciężkie ciężarówki, generując dodatkowe podmuchy ze wszystkich stron.
Przed samym wyjazdem Becia poinformowała mnie – z właściwą sobie beztroską – że niedawno właśnie jakiś znajomy miał poważny wypadek, kiedy TIR mijał jego skuter. Nie poprawiało mi to nastroju podczas jazdy. Dodatkowe stresowanie się naprawdę w niczym nie pomaga, i tak już mam nerwy napięte jak postronki. Nie wolno się bać podczas jazdy – jedzie się wtedy zdecydowanie gorzej. Można się bać, ale wtedy, kiedy się już dojedzie.
Gdzieś w połowie drogi między Wrocławiem a Poznaniem, niebo zrobiło minę kogoś, kto jest na studniówce i zamierza właśnie puścić siarczystego pawia. Po czym grzmotnęło we mnie takim podmuchem, że podpadał już pod definicję fali uderzeniowej. Jednocześnie spadło mi na łeb pół kilo wody.
A byłem na drodze szybkiego ruchu…
… po której motorowerom w ogóle nie wolno jeździć…
… i miałem otwarty kask…
… i bardzo przemakalne spodnie.
Po tym jak minął mnie z nienacka kolejny TIR i do reszty oślepił bryzgami wody, mgły i pary, napiąłem nerwy tak, że iskry zaczęły strzelać, a uwagę tak, że prawie pękła.
Droga szybkiego ruchu zaraz się skończyła (w Polsce dobre drogi długie nie są) i dojechałem szczęśliwie do jakiegoś baru, kompletnie mokry, ale żywy, gdzie za ostatnie 2.50 zł z kieszeni kupiłem sobie herbatę z cytryną.
Co by nie mówić, w takich momentach człowiek naprawdę czuje, że żyje!
Przy stoliku obok siedziało sobie suche jak pieprz towarzystwo i jadło beznamiętnie obiad. Jakaś pani wyszła z dzieckiem z kibla i zaczęła krzyczeć do męża, który siedział w samochodzie na zewnątrz, żeby podjechał jej pod drzwi, bo między parasolkami i stolikami w ogródku jest przecież dużo miejsca. Ona nie będzie po deszczu chodzić. Mąż posłusznie wjechał między stoliki, oszczędzając jej 10 metrów drogi. Wspaniały mąż.
Potem zadzwonił telefon i podsłuchałem rozmowę. Kierowca z obiadowego towarzystwa opowiadał, że stoją w barze, bo leje. Strasznie leje. Leje przeraźliwie, koszmarnie i niewiarygodnie. Epicko leje. Następnie użył określenia: „oberwanie chmury”…
Popatrzyłem przez okno, bo może coś przegapiłem. Ale nie: deszcz po prostu pada. Przeciętnie i średnio. Normalny deszcz. Średnia deszczu, medialna deszczowa.
No czyż ci ludzie powariowali? Na miłość Stwórcy, to przecież deszcz, a nie bomby! To H2O, a nie kwas solny! To nowoczesny samochód, a nie furmanka! To asfaltowa droga, a nie podtopione mokradła!
Jeżeli chcą naprawdę poczuć deszcz to niech sobie pojadą lekkim motocyklem – wtedy dopiero poczują na sobie oberwanie chmury! Krople deszczu będą walić w nich, a nie w szybę, zapewniając im darmowe bicze wodne. Zamiast klimatyzacji będzie prawdziwy wiatr – taki, jakim go Pan Bóg stworzył. I będzie tych kropel deszczu kilka razy więcej. I będą trochę szybsze. I nie będzie wycieraczek.
Co za beznadziejnie, żałośnie, obrzydliwie słaba, rozleniwiona, apatyczna banda pierników!
Jeżdżą swoimi wygodnymi, bezpiecznymi do porzygania, ubezpieczonymi od wszystkiego, szczelnymi i sterylnymi samochodami, i dramatyzują jedząc w ciepłym barze ciepły obiad, że oto spotkał ich nie zwykły deszcz – ale oberwanie chmury!
Jeżeli ktoś jeszcze nie wie, dlaczego nigdy nie chciałem mieć samochodu ani nawet prawa jazdy (żeby mnie nie kusiło), to teraz już powinien zrozumieć: bo bałem się, że stanę się podobnym do nich rozleniwionym, strachliwym piernikiem. Widziałem jak wielu z moich przyjaciół w takie pierniki się powoli, ale nieuchronnie zamienia.
Jak powiadają starzy ludzie: w dupach się przewraca od tego dobrobytu.
Kiedyś wydawało mi się, że starzy ludzie to ignoranci bojący się wszystkiego co nowe. I dlatego przesadzają i bajki opowiadają.
Myślę dziś trochę inaczej. Może i się boją, tak, ale swoje wiedzą. Przeżyli trochę więcej niż ja. Starych ludzi warto słuchać. Naśladować – niekoniecznie.
– Zobaczymy jak będziesz mieć dzieci – mówią mi ludzie.
To samo słyszałem całe życie:
- zobaczymy jak pójdziesz na studia
- zobaczymy jak będziesz sam mieszkać.
- zobaczymy jak będziesz się sam utrzymywać.
- zobaczymy jak będziesz mieć żonę.
I tak w kółko, do usranej śmierci. Zupełnie dosłownie: do usranej śmierci!
I przez cały ten czas jakoś nigdy nie zobaczyłem, tego co miałem zobaczyć.
Wiecie dlaczego?
Bo nie mogę zobaczyć kogoś innego niż siebie, patrząc w lustro. Musiałbym zobaczyć tam kogoś, kto nie radzi sobie z życiem, poddaje się bezwolnie okolicznościom, idzie po najmniejszej linii oporu, bo tak wygodniej. Musiałbym tam zobaczyć tego, kto mi życzliwie radzi, bo starszy. Ale widzę siebie. Nie jego.
To, że ktoś widzi w lustrze starego, żałosnego siebie, nie znaczy, że ktoś inny zobaczy tam to samo.
Nikt nie jest skazany na wygodę. Dążymy do niej bezmyślnie, a ona niszczy w nas prawdziwe życie.
Trudno mi powiedzieć co jest gorsze w skutkach: bieda czy rozleniwienie, niedostak czy przesyt. Ale wiem, że wydostanie się z marazmu komfortu jest tak łatwe, że nikt nie może się usprawiedliwiać.
Co zrobić? A przykładowo:
- Sprzedaj samochód
- Sprzedaj telewizor
- Wyłączaj internet na 6 godzin dziennie
- Pojedź na niezorganizowane wakacje – bez biura podróży
- Pracuj krócej, żyj skromniej
- Jeździj do pracy na rowerze
- Pojedź w odwiedziny do kogoś, kogo znasz tylko przez internet
- Zrób chociaż raz na tydzień jedną rzecz, której się boisz
I niech nikt mi pierdół nie opowiada, że matura, studia, praca, dzieci są tu jakąkolwiek przeszkodą.
To czy żyjesz czy wegetujesz jest wyłącznie twoją decyzją.
Więc miej przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby wziąć odpowiedzialność na siebie.