Lubię inspirować.
Inspiracja to taka nieinwazyjna, nieagresywna forma nauki: zamiast wciskać coś komuś do głowy, pokazujesz mu coś ciekawego. A on wciąga to sobie do głowy sam. Jeśli chce.
Lubię inspirować. Bo mnie cieszy jak ludzie rosną. Lubię czuć świadomość, że przyczyniłem się do tego, że ktoś żyje pięknie. Ciekawie. Uczciwie. Albo że jest wolny. Albo że znalazł odwagę być niepowtarzalnym sobą. Albo że znalazł cierpliwość inwestować w mądre postępowanie.
Ale nie jest tak słodko jak by się wydawało.
Bo jest inspirowanie, którego celem jest to, żeby inni stawali się mądrzejsi i lepsi. Ale jest i inspirowanie, w której chodzi o to, żeby zainspirowany wiedział komu to zawdzięcza. Żeby doceniał i podziwiał. I wracał. I płacił.
Nietrudno zgadnąć, że z biegiem czasu inspirowanie numer dwa sprowadzi się do nakręcania idiotów. Czysta ekonomia – chodzi o największy zysk najmniejszym kosztem. A kiedy zyskiem inspiratora jest chęć bycia wielkim w oczach innych, to najmniej kosztowne jest robić z ludzi baranów.
Największym znanym mi inspiratorem był Jezus. A Jezus nie był człowiekiem sukcesu. Zrażał do siebie więcej ludzi niż przyciągał, a cały kapitał popularności potrafił zaraz przepuścić, niczym Janusz Korwin-Mikke. Bracia Jezusa (tak, według Biblii miał rodzeństwo) mawiali do niego: „nikt nic w skrytości nie czyni, jeśli chce być znany. Skoro takie rzeczy czynisz, daj się poznać światu” [Jan 7:4]
Ale jego nie interesowało bycie znanym, bo nie chodziło mu o własną korzyść. Mówił ludziom to, co uznał za potrzebne, a nie to, co mu przysporzy popularności. To, że stracił przez taką postawę wielu potencjalnych klientów (znów: jak Korwin) było dla niego niczym więcej jak tylko skutkiem ubocznym.
Tymczasem dla większości inspiratorów wokół nas, ten skutek uboczny jest właściwym celem, a to co dla Jezusa było celem, dla nich jest tylko narzędziem.
Bracia Jezusa.
Zobaczyłem ostatnio kogoś, kto żyje, żeby wygodne kanapy kupować. Wiem co taki człowiek chciałby usłyszeć: że robi słusznie, dobrze i właściwie. Że wiele jest plusów takiego życia. Że co złego w tym, że materializm, że konsumpcja? Przecież wszyscy chcemy więcej. Wszyscy jesteśmy zepsuci. Wszyscy jesteśmy rurkowcami. Więc zapieprzaj na nowe kanapy i czuj się jak w domu!
I tam mu powie każdy, kto szuka klientów i sukcesu.
A co ja powiem takiemu? No co, że jest głupi. I że marnuje życie. I że nie tylko rozmienił się na dobre wyceniając wartość swojego życia poniżej ceny mebla, ale wpadł w absurdalne koło: odpoczywa na kanapie po ciężkiej pracy, która dlatego jest tak ciężka, żeby mógł kupić kanapę.
Przy okazji pokażę mu ludzi, którzy wcale nie chcą więcej. I nie są zepsuci. I nie są rurkowcami. Którzy znaleźli wartość i cel życia w znacznie rozsądniejszych miejscach niż Ikea. I na ciekawsze rzeczy swoje życie marnują, niż kupowanie rzeczy, których – po uproszczeniu życia niczym wzoru matematycznego – w ogóle nie potrzebują.
I co się stanie?
Oczywiście biedak oburzy się na mnie, zarzucając mi mizantropię, krytykanctwo i zawiść. No bo z jakiego innego powodu mógłbym mu mówić takie nieprzyjemne rzeczy? Jakoś wszyscy inni mówią mu przyjemne, a tylko ja jeden go denerwuję. Niechaj więc idę ja w cholerę. On se pójdzie do trenera rozwoju osobistego, który mu przypomni, kto tu jest zwycięzcą. A kanapa? Z kanapy powinieneś być dumny! Nie słuchaj tych, co cię dołują. Czemu miałbyś ich słuchać, oni nawet własnej kanapy nie mają!
Są tacy co inspirują ze względu na innych. Są tacy co inspirują ze względu na siebie.
Ci drudzy wam powiedzą, że każdy tak robi. A ci co tak nie robią to udają, kłamią albo są nieświadomi. I wierzą w to szczerze, bo po prostu nie mieści im się w głowie, że taka postawa może realnie istnieć.
Małe mają te głowy.
I trudno się dziwić: kiedy się cały wszechświat wciska we własne ego, to ten wszechświat jest naprawdę maleńki.