Moje urodziny zakończyły się lewatywą naturalną, która zakończyła się dopiero dziś.
W życiu nie wylało się ze mnie tyle cieczy z nie tej dziury co trzeba. Ze dwa wiadra poszły. Straciłem 4kg w dwa dni.
Odpowiedzialnością za ten koszmar obarczam wszystkich, którzy życzyli mi zdrowia, ponieważ życzenia w moim przypadku albo się nie spełniają albo spełniają się odwrotnie.
Odkąd byłem dzieckiem aż do dzisiaj nie rozumiem w ogóle po co są życzenia i jaki mają sens. Jedyne logiczne wyjaśnienie jakie znalazłem to takie, że jest to forma czarów, rodzaj zaklinania rzeczywistości, efekt magicznego myślenia, które podpowiada, że wizualizacją rzeczywistości tworzymy rzeczywistość. Przy zwyczajnym w tym katolickim kraju usprawiedliwieniu, że „przecież nie zaszkodzi”.
No mi zaszkodziło.
Dlaczego, nie wiem. Może to szczególny prezent od Boga, jak odpowiedź na to, że w tym roku nie za bardzo protestowałem. Dawniej życzących odsyłałem do wszystkich diabłów (skąd prawdopodobnie ten zwyczaj pochodzi), a teraz pisałem tylko „e tam”.
To by nawet pasowało, znając szczególne poczucie humoru tego mojego Boga.
Wymęczony po sraczce stulecia, mówię więc: idźcie z tymi życzeniami do wszystkich diabłów, w jasną cholerę, do dżungli, na Marsa, na biegun i biegunkę.
Niczego mi nie składać. Niczego mi nie życzyć. Ani najlepiej nikomu. Uwierzcie mi i rozumowi, że od pisania „zdrowia, szczęścia, pieniędzy” nikomu nie przybywa ani zdrowia ani szczęścia ani pieniędzy.
Jeżeli czujesz na sobie obowiązek poczarkowania nad kolegą w jego urodziny, to zacznij od „hokus pokus”, a nie „najserdeczniejsze życzenia” – będzie uczciwiej.
Ale mnie zostaw w spokoju.
A jak chcesz mnie docenić w dzień urodzin to uśmiechnij się do mnie, przyślij dobre piwo albo czekoladkę, zrób mi wesoły filmik, opowiedz kawał. Poklep po ramieniu i powiedz, że coś dla ciebie znaczę.
Zadziwiające jak mało ludzi takie rzeczy robi, a jak wielu woli zamiast tego odprawić bezmyślny rytuał.