To jest główny problem dzisiejszego świata: dookoła nas jest więcej niż jesteśmy w stanie ogarnąć.
Więcej jedzenia. Więcej informacji. Więcej książek. Więcej możliwości.
Jakieś sto pięćdziesiąt lat temu inteligentny człowiek mógł mieć opanowaną na podstawowym poziomie właściwie całą dostępną wiedzę. Jak Sherlock Holmes. Czy była jakaś dziedzina, na której się nie znał? Oprócz gry na skrzypcach, miał niezłe pojęcie o wszystkim: od rozkładu pociągów do analizy związków chemicznych.
Dzisiaj się nie da.
Więc widzimy ten świat dookoła nas, z istnym oceanem możliwości, i – jak ciastka w cukierni – chcielibyśmy zjeść wszystko. Więc kupujemy. Bo możemy. Jakieś 17 razy więcej niż fizycznie da się zjeść.
Człowiek zafascynowany wrzeszczącym do niego na kolorowo światem, bierze w rękę wszystko, co przyciągnie jego uwagę. Bierze – a za chwilę zostawia, kiedy pojawi się coś jeszcze nowszego i jeszcze świeższego.
W praktyce wygląda to tak, że co rano spędza się dwie godziny łażąc po Facebooku albo YouTube, od linka do linka. Ale gdyby na koniec ktoś zapytał „czego się dzisiaj dowiedziałeś?” nikt nie umie odpowiedzieć.
Albo zaczynamy trzy nowe projekty co miesiąc, bo wydaje nam się, że to będzie fantastyczny pomysł. I całkiem możliwe, że by był, gdyby nie to, że za miesiąc zapomnimy nad tym pracować, bo pojawią się trzy jeszcze lepsze pomysły.
Albo robimy projekt nowej strony internetowej. Ale nigdy go nie możemy dokończyć, bo po miesiącu, kiedy wszystko zaczyna działać, pojawia się nowa technologia, HTML5 albo SASS albo LESS, i budujemy od początku.
Gadu-gadu mamy pełne kontaktów, ale kiedy człowiek potrzebuje naprawdę pogadać, to nie ma z kim.
Widziałem jak ludzie słuchają piosenek na komputerze. Słuchają z 15 sekund, po czym przełączają na następną. Bo ta już się nudzi, a nowe czekają. Wygląda to tak jakby przyjemność sprawiało im nie to co jest – choćby to było najlepsze na świecie – ale to, co będzie. To, co może być. Obietnica czegoś lepszego.
Ale przecież nie ma tego lepszego! Lepsze istnieje tylko wtedy, kiedy go nie ma.
Bo kiedy już jest, to kończy się oczekiwanie, że wszystko może się zdarzyć, znika uczucie nowej przygody, antycypacja nowego początku. A to bardzo nieprzyjemne, tracić coś takiego. Ale nic straconego: wszędzie dookoła oblewa nas morze rzeczy, które możemy mieć! I znowu można przeżywać ten moment przejścia między marzeniem a rzeczywistością, tą chwilę rozpakowywania prezentu, zawsze świeżą i zawsze nową.
Błogosławieni fanatycy – oni mają jedną pasję.
Błogosławieni bumelanci – oni nie mają żadnej.
A my, pozostali, mamy ich codziennie setki, pojawiających się jak pierdnięcie w wannie, i tak samo szybko znikających.
Zostaje po tym tylko smród.
Zagłuszyć go należy kolejnym pierdnięciem, a najlepiej dwoma.
I niech tylko Bóg ma nas w swojej opiece, żeby w końcu ktoś nie zapalił zapałki.
To wszystko się dzieje zupełnie naturalnie. Przy naszej zupełnej bierności, wpadamy w ten ciąg gryzienia wszystkiego co smakowicie wygląda i absolutnej niemożliwości przełknięcia tego wszystkiego.
Aby się temu przeciwstawić, potrzeba wysiłku. Aktywnego działania. Przynajmniej na początku. Jest to potrzebne do zmiany nawyków i wykształcenia w sobie innych przyzwyczajeń.
Bez wysiłku się nie da z tego wygrzebać – zawsze będziemy zaczynać i nie kończyć, mieć dziesiątki rozpoczętych projektów, a żadnego skończonego.
Myślę, że da się coś na to poradzić.
Ale o tym co konkretnie, napiszę jutro.
O ile to kogoś w ogóle interesuje, bo przecież dookoła pełno innych rzeczy do czytania.