O problemie gryzienia większych ilości niż człowiek może przełknąć napisałem wczoraj.
A jak sobie z tym radzić?
Ktoś napisał, że trzeba by było być konsekwentnym. Pewnie! Tylko, że mi chodzi o realne rozwiązania. Wiadomo, że na mocnym postanowieniu poprawy można jechać najwyżej parę dni. A potem się zaczyna bombardowanie kuszącymi nowymi możliwościami. I na myśl o tym, co konsekwentnie mieliśmy robić, dostajemy takiego zniechęcenia, że wolimy o tym już w ogóle nie myśleć.
Tak naprawdę zauważyłem, że zniechęcenia bierze się z paru konkretnych rzeczy, których da się uniknąć.
Przede wszystkim, nowe fajne rzeczy do zrobienia mają nad starymi fajnymi taką przewagę, że są w naszej głowie bardziej konkretne od tamtych.
To brzmi jak kompletny nonsens, ale już wyjaśniam.
Załóżmy, że postanowiłeś pisać blog. W miarę regularnie. Upłynęły właśnie 2 tygodnie – czyli tyle czasu, ile potrzeba, żeby skończył się pierwszy entuzjazm. I właśnie trafiłeś gdzieś na komiks internetowy i myślisz, że fajnie by było robić komiks.
Co ci się wydaje w tym momencie fajniejsze? Twój stary blog, który zaczyna męczyć, czy nowy komiks?
Komiks.
Ale dlaczego mówię, że nowy komiks wydaje się bardziej konkretny niż stary blog?
Bo nowy komiks widzisz w wyobraźni w wersji skończonej i docelowej. Widzisz, do czego dążysz. Z drugiej strony masz w głowie „pisanie bloga” – ogólną koncepcję, którą wiesz, że masz robić, ale nic konkretnego.
I komiks wydaje się dużo bardziej atrakcyjny, bo tutaj widać cel.
Konkretny cel w wyobraźni jest dla nas czymś dużo realniejszym niż nieokreślony projekt w rzeczywistości.
I tak jest ze wszystkim: nowe zawsze ma przewagę.
Owszem, ma, ale nie musi jej mieć aż tyle.
Problem z tym co robimy i za cholerę nie możemy uciągnąć tego konsekwentnie bierze się w większej części nie z tego, że wszystko nudzi po jakimś czasie, co z tego, że przez złe nawyki gwarantujemy sobie szybkie zniechęcenie.
Przynajmniej u mnie tak to działa.
A złe nawyki polegają na próbie połykania wszystkiego w całości.
Noż przecież nie ma takiej czynności jak „prowadzenia bloga”, „robienie komiksu”, „zostanie piosenkarzem” ani „pisanie książki”! Nie ma nawet takiej czynności jak wyjazd na wycieczkę!
To wszystko są projekty, a nie czynności!
Nic dziwnego, że człowiek dostaje zatwardzenia mózgu na myśl, że mam blog do prowadzenia. To brzmi jak jakiś wielki gumiasty kawałek, który ciągnie się jak cukierek-mordoklejka. Trzeba mieć naprawdę konsekwencję tytana, żeby ciągnąć projekty sformułowane w taki sposób!
Projekty trzeba rozbić na czynności. Na zadania. Na rzeczy do zrobienia, które można skończyć, odfajkować i nie zajmować się nimi więcej.
Prowadzenie bloga to tak naprawdę:
- wybranie tytułu
- narysowanie logo
- napisanie wpisu o jajku
- napisanie wpisu o kurze
- napisanie wpisu o kogucie
- zareklamowanie wpisu na forum
… i tak dalej.
Co to zmienia?
To, że teraz w głowie zamiast hasła „prowadzenie bloga trzeci miesiąc z rzędu” masz hasło: „napisanie wpisu o kogucie„. Co jest zdecydowanie ciekawsze i możliwe do połknięcia. Więcej, kiedy to zrobisz i odfajkujesz, masz poczucie wykonanego zadania. Posuwania się do przodu. I nagrodę w postaci czegoś nowego do zrozobienia – zamiast ciągnęcia w kółko tej samej, uciążliwej rzeczy.
Wtedy naprawdę nie trzeba aż tyle konsekwencji.
Kiedy weźmiesz sobie na talerz coś dużego, niekonkretnego i wymagającego wiele czasu – nawet nie próbuj połykać to w całości. Bo ci to zaraz obrzydnie i przejdziesz skubnąć coś, co będzie ciekawsze.
Zamiast tego, spędź trochę czasu na początku i rozbij projekt na zadania. Mają być konkretne, małe i możliwe do skończenia w miarę szybko.
Jeżeli to dobrze zrobisz, będziesz mógł jeść to danie kawałeczek po kawałeczku – i nie zatkać się całością. Każdy kawałek będzie czymś nowym, a każdy zjedzony da poczucie dobrze spędzonego dnia i posuwania się naprzód.
Zauważyłem to zjawisko już dawno temu, ale jakoś nigdy nie miałem czasu, żeby zająć się krojeniem swoich wielkich dań na jadalne kawałki. Chyba za bardzo ufałem w pojemność mojego mózgu.
Ale nawet gdybym miał łeb jak TIR i nie wałkował po kilka razy w głowie tych samych rzeczy, planów, projektów, gdybym nie zapominał połowy rzeczy, które sobie wziąłem na ząb, to i tak przecież mózg nie jest od tego, żeby wszystko na raz pamiętać. Od tego jest kartka i długopis! Komputer jest od tego. Sekretarka. Tabliczki gliniane. Mózg ma się skupić na tym, co tu i teraz jest do zrobienia.
I w końcu się zająłem problemem nie przełykania w swoim życiu, bo trafiłem na książkę „Getting Things Done„, a właściwe na jej streszczenie. Wystarczyło. Autor powiedział mi tam to samo, co i tak już wiedziałem. Ale różnica między nami polega na tym, że on wyciągnął wnioski. I coś z tym zrobił.
Zdenerwował mnie tym strasznie, że on coś wyciąga, a ja nie.
Więc też wyciągnąłem. I teraz mam wyciągnięte.
Zachęcam, żebyście też wyciągali.
W tym momencie mam dokładnie 22 aktywne projekty, które robię. Kiedyś powiedziałbym: „które mam na głowie”, ale właśnie chodzi o to, że nie mam ich na głowie! Poćwiartowałem je wszystkie na konkretne zadania do zrobienia i robię po kolei. Powolutku. Po jednym małym kawałku. Tyle, że mogę spokojnie przełknąć.
Projekty się ma na głowie. Zadania się wykonuje.
Zastanów się: chcesz mieć swoje pomysły wykonane czy chcesz je mieć na głowie?
Doprowadź więc do tego, żeby myśleć zadaniami, a nie zobowiązaniami. Dziel swoje żarcie na małe kawałki.
A te nowe rzeczy, te świeże i atrakcyjne, które bombardują wizjami sukcesów i powodzenia? Te nowe pomysły, wielkie plany, które odwracają wiecznie uwagę?
A są, jakże by inaczej.
Tylko moc straciły. Przynajmniej na tyle, że nie zmuszają mnie, żeby zostawiał swoje dotychczasowe projekty i dał się nieść nowym wizjom. Bo ja przecież nie robię projektów. Ja tylko robię konkretne rzeczy. Małe rzeczy.
A jeżeli trafi się nowy, fenomenalny pomysł, wizja, koncepcja, plan – to zapisuję to sobie na przyszłość i też od razu dzielę na konkretne zadania. Wyznaczam, które jest pierwsze w kolejce i chwilowo zostawiam. Mogę się przecież cieszyć tym momentem, tym poczuciem nowości, wizją czegoś fajnego – ale nie muszę zmieniać gorączkowo planów. Przecież zapisałem – więc wrócę jeszcze do tego. Poza tym jak wrócę, to do pierwszego, małego zadania, a nie wielkiej wizji. Do tego pierwszego kroku, od którego się zaczyna każda podróż, nie ważne jak daleka.
A póki co, mam całkiem sporo fajnych rzeczy do zrobienia. Na dziś. I starczy. Co będzie jutro, przypomni mi automatyczny mail i kalendarz. Po co mam sobie tym dziś zawracać głowę?
Bo jak powiedział Jezus: „nie troszczcie się więc o dzień jutrzejszy, gdyż dzień jutrzejszy będzie miał własne troski. Dosyć ma dzień swego utrapienia„. Może on też czytał „Getting Things Done„?
O czym zawiadamia z zadowoleniem wielkim jak u księdza proboszcza obżartego po brzegi sutanny kremówkami,
Baron Sealandii
Martin Lechowicz