Wciąż tu jestem.
Ku mojemu najwyższemu zdumieniu, z którego do tej pory nie mogę się otrząsnąć, koniec świata nie nastąpił. Ziemia się nie rozstąpiła, Giewont się nie obudził, Kraken nikogo nie zjadł i w ogóle nic się nie stało. Tylko jeden wulkan puścił trochę dymu.
Z czego można wysnuć wniosek, że Bóg ma wisielcze poczucie humoru: jakiś facet ogłosił koniec świata, a Bóg w odpowiedzi puścił za pomocą wulkanu ostentacyjnie bąka.
Przy okazji okazało się, kiedy prześledziłem źródła, że nie chodziło o żaden koniec świata, tylko o tzw. rapture, czyli po polsku pochwycenie. Jako że polscy dziennikarze mają taką wiedzę o świecie, co chomik o wyprawach na Mount Everest, wyjaśniam, że poza Kościołem Katolickim istnieją jeszcze liczne inne kościoły. Jest to kluczowa informacja w tym wypadku. Są to całkiem inne kościoły i jest sporo różnic, które przeciętnie oczytany maturzysta znać z grubsza powinien. W wielu z tych kościołów czyta się nawet Biblię!
I w tej to Biblii znaleźć można kilka opisów drugiego przyjścia Jezusa. Wynika z nich, że nastąpi kiedyś dzień, kiedy wierzący na całej ziemi dostaną ciała supermana i uniósłszy się w górę spotkają się z przychodzącym Mesjaszem gdzieś w połowie drogi. Ale większość ludzi będzie zostawiona (left behind). I to jest właśnie rapture.
I ten to dzień zapowiadał 89-letni dziadek z USA, nie zaś koniec świata w rozumieniu filmów katastroficznych. Ale żeby wiedzieć czym się różni jedno od drugiego to trzeba poznać trochę więcej niż to co białe, katolickie i pijące wódkę „Chopin”. Dla dziennikarza to zapewne wszystko jedno, ale nie wszyscy przecież muszą być wykształconymi idiotami. Mówimy przecież o ludziach, którzy w filmach tłumaczą „minister” na „ksiądz„. Chwała Bogu, że nie tłumaczą „minister” na „minister„. Chociaż pewnie większość widzów i tak by nie zauważyła, że coś z tu jest chyba nie gra, kiedy ksiądz, który jest ministrem, przedstawia komuś swoją żonę.
Tak czy inaczej nic nie wskazuje na to, że rapture nastąpiło. Najlepszy dowód, że ciągle tu jestem. Wyliczający dziadek zresztą też. Łatwo przewidzieć, co teraz powie: że oczywiście wyliczył dobrze i pochwycenie nastąpiło. Tyle, że po prostu nikt nie został zbawiony. A Jezus? On przyszedł, rzecz jasna, ale że było duże zachmurzenie, to nikt go nie widział. Poczekał 5 minut w stratosferze, stwierdził, że nie ma kogo zabierać, i poszedł do domu planować Argameddon. Przecież to takie proste!
Proste, a genialne. Zresztą czego innego można się spodzieać po człowieku, który potrafi wyliczyć z Biblii datę, której (jak mówi sama Biblia) nawet sam Mesjasz nie zna! Czysty geniusz.
Oby jak najwięcej takich proroków! Bo nic tak nie poprawia nastroju jak kolejny przeżyty koniec świata.