Postanowiłem wczoraj przetestować zdolności jazdy motorowerem w warunkach cofającej się anemii.
Kierowałem się takim oto rozumowaniem: co prawda słaby jestem i głowa jakaś taka rozchwierutana, ale przecież w Counter-Strike’a gram. I to nawet całkiem nieźle. Lepiej niż większość ludzi bez anemii. A czyż gra, gdzie się gania z 9 innymi osobami strzelając do siebie, dźgając nożami i podkładając bomby różni się aż tak bardzo od jazdy motorowerem po polskich drogach?
Otóż nie. Bo przecież na drodze:
- można zginąć przez chwilę nieuwagi
- ludzie jeżdżą jakby byli na wojnie
- raszują dużo częściej niż powinni
- większość to myśli, że są pro, a tak naprawdę to nooby
- nie ma flaszy, ale jak ci mucha wpadnie do oka to efekt jest ten sam
- nie ma snajperów, ale są tacy co cię wyprzedzają w odległości 20cm od lewego lusterka (przypomnę, według przepisów minimalna odległość to 1 metr)
- nie ma granatów, ale dziś mi przykładowo ktoś petardę z samochodu rzucił (i nie pierwszy raz)
Z drugiej strony w grze nie ma dziur na drogach, pijaczków na wiejskiej drodze bez pobocza ani ludzi co wjeżdżają z podporządkowanej, nagle orientują się, że nie zdążą, po czym hamują gwałtownie zajmując przodem samochodu połowę pasa.
Dlatego uważam, że częścią egzaminu praktycznego powinna być oceniana przez fachowca gra w Counter-Strike’a.
Wczorajsza jazda skończyła się wnioskiem takim, że anemia to jest akurat najmniejszy problem. Jakby ktoś chciał wiedzieć jak się czuje to niech pojeździ przez godzinę na motorze w otwartym kasku, a potem zejdzie. Spostrzeże, że po tej godzinie głowa jest nieźle przewietrzona. No, i ja się tak właśnie czułem przez cały lipiec, tyle że 24 godziny na dobę.
Sobotnie testy zakończyły się zaproszeniem grupki zmotoryzowanych policjantów na pobocze. Super – myślę – już sobie nie mogli lepszego dnia wybrać.
Jeden policjant był wesoły. Nie widziałem nigdy tak wesołego policjanta. Miło było dla odmiany spotkać kogoś, kogo autentycznie cieszy praca, a do tego – było widać – lubi ludzi. Niezwykłe u policjanta.
Pewnie to wpływ motocykla.
Policjant zaczął robić wesołe aluzje co do rozwiercania silnika i innych doładowań motorowera, który – przypomnę – według prawa ma wyciągać 45 km/h. Prawo prawem, a rzeczywistość jest taka, że nie ma takich motorowerów. Chłop oczywiście o tym wiedział.
Widzę, że gość realista, a nie udupiacz – rzadkość jednak w naszych realiach. Stwierdziwszy ten fakt oraz to, że wisi mi już to wszystko, zignorowałem złamanie przez nich przepisów (nie przedstawili się, nie pokazali legitymacji, nie podali powodu zatrzymania) i dałem motorek do testów organoleptycznych. Bez szczególnej nadziei, że go dostanę z powrotem.
Gość odjechał. Dziwnie szybko. Nie wiedziałem, że ten motor tak szybko jeździ. Chyba coś za szybko.
Wrócił za parę minut. Zadowolony jak Zagłoba po dwóch flaszkach miodu, i oświadcza, że chyba sobie taki kupi. 70 jechał, mówi. Akurat! To chyba jakby zjeżdżał razem z teściową na luzie z Giewontu. Po 6 tysiącach kilometrów po całej Polsce ani razu 60 na liczniku nie było.
Tak czy owak technicznie i przepisowo to on mógł to zabrać w cholerę, tym bardziej, że prawa jazdy nie mam. Ale jak mówię, człowiek realista i policjant, a nie milicjant. Różnica? Taka, że policjant dba przede wszystkim o ludzi, a milicjant przede wszystkim o przepisy.
Powiedział, że tragedii nie ma (no i prawdę rzekł, bo faktycznie nic z tym motorem szczególnego nie robiłem).
Wziął dowód osobisty, dowód rejestracyjny i nawet nie okazał zdziwienia, że w jednym adres jest w Krakowie, w drugim w Warszawie, a ja mieszkam w Lublinie. Jak mówię – realista.
– Stan techniczny: dobry – powiedział, i na tym się skończyło.
Gdyby to samo stało się dzisiaj, to by się tak na pewno nie skończyło.
Dziś zrobiłem próbę generalną przed planowaną wyprawą do Suchej Beskidzkiej. Testowałem motor, żołądek i anemię pod kątem wielogodzinnej jazdy. Na trasie Lublin-Kazimierz Dolny są drogi, jakby je wyrzygał ciężko chory na żołądek Człowiek-Asfalt. Dziury rekordzistki, garby jak u dromadera.
Świetne do testów.
Skończyło się testowanie następującym wynikiem:
- anemia nie robi mi żadnych problemów, o dziwo
- żołądek nie idealnie, ale w normie
- motor jeździ pewnie; tyle że:
- w połowie drogi przestał działać prędkościomierz, zapewne urwała się linka
- zgubiłem tablicę rejestracyjną
Ten ostatni punkt kładzie niniejszym kres wszystkim wycieczkom, wyprawom i campom. Bez tablic nie wolno jeździć i kropka.
Nie wiem teraz czy żądać odszkodowania od s***synów, którzy są odpowiedzialni za wyboje drogowe czy od s***syna, który zaprojektował ramkę na tablicę rejestracyjną jak ostatni kretyn. Już raz się zresztą urwała ramka i tablica wypadła z brzękiem na ulicę. Wtedy brzęk usłyszałem – teraz nie. Byłem skupiony na tym, żeby płuca mi nie wyskoczyły przez uszy na tych cholernych dziurach.
Jako, że rejestracja jest warszawska a ja jestem w Lublinie, ci z was, którzy liczą na to, że pojawię się na OdwykCampie musieliby znaleźć tablicę rejestracyjną gdzieś na dziurach województwa lubelskiego, między Lublinem a Kazimierzem Dolnym. Albo znaleźć tego, kto ją znalazł i jakimś cudem skojarzyć go ze mną.
Nierealne. Jest to praktycznie cud.
Tablica to: WF 1504
Podaję, bo może ktoś akurat znalazł.
A poza tym już mi to wszystko wisi.
Całe te wakacje zostały najwyraźniej zaplanowane w niebie tak, żebym nigdzie się nie mógł ruszyć. Albo żeby moim odpoczynkiem w tym roku stała się walka z chorobami, urzędami, maszynami i innymi plagami. Lub też po to, żeby mnie szlag wreszcie trafił na wieczne nieudacznictwo, nieporadność i dziadostwo tego kraju (który buduje najdroższy stadion w Europie, ale równych dróg nie potrafi zbudować) i wyjechał w cholerę, raz a porządnie.
Nie wiem.
Wiem tyle, że jak tablicy nie będzie, mnie nie będzie.
No, to żem se pojechał…