Do matury z polskiego miałem przygotować 60 zestawów pytań. Przeczytałem jeden.
Raz, że mi się nie chciało, dwa, że nie miałem czasu. Miałem wtedy pełno zajęć w życiu, książek, spotkań, ludzi, ciekawszych i pożyteczniejszych.
Obserwowałem jak wszyscy dookoła pilnie się uczą do matury i ogarniało mnie lekkie obrzydzenie. Teraz mogę się już przyznać: brzydziło mnie to. Nie z powodu tego, że mam jakąś awersję do pracy i nauki – przeciwnie, jestem maniakalnym fanem jednego i drugiego. Mój odruch wymiotny brał się z obserwowania tej przedziwnej paniki, która ludzi pchała do tego, żeby marnować najlepsze miesiące życia. Setki godzin!
Uderzało mnie nie to, że się uczą takich pierdół, bo nie byłem aż tak nawiedzonym idealistą, żeby sobie nie zdawać sprawy, że człowiek czasem robi to co musi, a nie to co mu się podoba. Szokowało mnie to, że ci przyszli maturzyści właściwie w ogóle się nie zastanawiają po co właściwie to robią!
Widziałem pilnych studentów, całych w panice, którym ocena z matury w ogóle nie była do niczego potrzeba. Widziałem takich, którym była potrzebna dobra ocena z matematyki, ale uczyli się równie pilnie historii i polskiego, na które nikt nie zwróci najmniejszej uwagi na egzaminie na studia.
Każdy oczywiście mówił, że musi się uczyć, próbował to racjonalizować, ale jasne było, że ślęczenia nad książkami i zeszytami pcha ich jakaś inna siła niż zimna kalkulacja.
Jaka to mogła być siła? Ja widzę tylko jedną: tą, która istniała i była wzmacniana przez 12 lat szkoły. Ta sama siła, która towarzyszy Polakom i w pracy, i w małżeństwie, i w polityce, i w kościele: strach, że zawiedziesz pana.
Moje obrzydzenie wynika z tego, że człowiek traktuje drugiego człowieka jak pana. Jest to coś poniżającego. I nie jest to skromność, czy pokora, świadomość własnej słabości – bo to są wspaniałe cechy, które wbrew pozorom czynią człowieka wielkim.
Nie, tu chodzi o zdegradowania się do poziomu psa (bez urazy dla psów), przyjęcie roli stolika do kawy, rezygnacja z własnej godności.
Bo Bóg stworzył człowieka wolnym. Wolnym tam w środku, nie na zewnątrz, panem swojej woli, myśli, przekonań i marzeń. A człowiek tak tanio tą wolność sprzedaje!
Od małego tresują nas w tym kraju, wbrew naturze człowieka, żebyśmy uznali pana. Żebyśmy czuli przyjemność, kiedy jest z nas zadowolony, i panikę kiedy się gniewa. Żeby jego wola była w nas tak głęboko, że uznajemy ją za własną.
Obrzydliwe.
W generowaniu ludzkich marionetek przoduje Kościół Katolicki. Nie oceniam czy świadomie, czy nie, ale efekt jest taki, że polski katolik tresowany zrobi wszystko, żeby nie zawieść pana. Ze strachu chodzi do kościoła kiedy każą, ze strachu przyjmuje księdza po kolendzie, ze strachu się żegna i ze strachu posyła dzieci do pierwszej komunii.
To nie jest strach przed Bogiem. To nie jest strach przed karą.
To jest strach, że zawiedziesz pana. Że będzie z ciebie niezadowolony, że popatrzy na ciebie krzywo.
I to samo występuje i w pracy. Ileż to artykułów można przeczytać o tym jak Polacy pracują do upadłego, byle tylko szef krzywo nie spojrzał! I nikt im nawet specjalnie nie grozi, nikt nie stawia pod ścianą, a oni i tak z językiem jak pies, byle szefa zadowolić. I wściekli na samych siebie, nie wiedząc dlatego tak postępują, narzekają na szefa, na kryzys, na ustawy śmieciowe, na państwo. Ale i tak będą się zachowywać jak niewolnicy. Nie mogą znieść myśli, że zawiodą pana.
Niejeden mąż odkrywa, że może żonę lać, poniżać i zdradzać, a ona dalej dba. Bo ona musi mieć pana. Jest narkotycznie uzależniona. I kiedy on nie jest z niej zadowolony sprawa jej to niemal fizyczny ból.
A zaczyna się to w szkole. To idiotyczne ganianie za ocenami. Czy trzeba czy nie trzeba, czy to matematyka czy kiblologia. Wszystko jedno, ocena musi być dobra. I po co, pytam? Żeby nie zawieść. Babci, mamy, księdza. Janusza Korwin-Mikkego.
Człowieku! A cóż się takiego znowu stanie jak zawiedziesz? Przecież w większości przypadków nie cenisz, nie szanujesz nawet osób których zawieść się tak boisz!
Uświadom to sobie.
Nie jesteś psem. Więc przestań sam siebie jak psa traktować.