Niedawno minęła rocznica nieudanej próby wysłania mnie do pierdla przez jakiegoś życzliwego obywatela.
Próba ta polegała na doniesieniu o popełnieniu przestępstwa w postaci zbierania pieniędzy bez pozwolenia dwóch ministrów. Ustawa, która to reguluje pochodzi z roku 1933 i mocno zalatuje staropolszczyzną. Co nie przeszkadza wzorowym obywatelom donosić na każdego, kogo nie lubią.
Zabawa trwała rok. W tym czasie zdążyłem złożyć zeznania na policji najpierw jako świadek, potem jako podejrzany. Właściwie to jeden przesłuchiwał, inni podsłuchiwali. Było ich pięciu w jednym pokoju, mniejszym niż ten, w którym mieszkam. Tynk odpadał, nie mieli internetu i musieli przynosić własne laptopy, żeby mieć na czym pracować. I ogólnie byli lekko wkurzeni, że każe im się pracować w warunkach Mozambiku, wymaga efektów jak w USA. Co racja to racja, ale trudno zrozumieć frustrację policjantów, póki się z nimi nie posiedzi tam gdzie oni spędzają parę godzin dziennie. Z drugiej strony, kiedy się człowiek postara ich zrozumieć, natychmiast zyskuje ich sympatię.
Oczywiście różnie z tym bywa, bo ludzie są różni.
Tak więc mój przesłuchiwacz nie był z sytuacji zadowolony, bo był zmuszony zadawać mi pytania, których nie rozumiał chyba nawet ten, kto je wymyślał. W końcu zostawił te papiery i zapytał mnie wprost:
– O co tu w ogóle chodzi?
To mu wyjaśniłem sytuację. Ale chyba trochę słabo, bo była tak absurdalna, że trudno w to uwierzyć. Policjanci nie specjalnie znają prawo, bo choćby nawet chcieli nie mają kiedy się z nim zapoznać. Mogą to robić jedynie na własną rękę, bo tym geniuszom co zmieniają co chwilę prawo, nie przychodzi do głowy, żeby poinformować o tym policjantów, którzy mają to prawo potem egzekwować. Skutkiem czego dochodzi do żenujących sytuacji, w których ja siedząc na komisariacie informuję policjantów, że nie można już karać za brak meldunku, o czym jak się okazało, wiedział tylko jeden z nich, bo przeczytał kiedyś w gazecie.
Przesłuchującego skołowałem ostatecznie odpowiedziami, bo okazało się, że co prawda zbieram, owszem, ale nie gdzieś w Polsce, tylko na stronie internetowej, która jest na serwerze w USA, należy do firmy w Anglii, a nadaje z Holandii. Za ustalenie, prawo którego kraju powinno w tej sprawie obowiązywać, powinna być jakaś nagroda.
A tak w ogóle to wcale nie jest zbiórka publiczna.
Zostawiłem im na koniec orzeczenie sądu w podobnej sprawie, które wydrukowałem ze strony prawo.vagla.pl (Vagla robi dla nas kupę dobrej roboty, doceńcie gościa) i tyle.
Jakieś pół roku później przyszedł do mnie następujący dokument.
Ktoś kto to przeczyta, może podejrzewać, że to jakiś mój kolejny żart, w stylu donoszenia na samego siebie do organizacji polonijnych, że jestem ukrytym Żydem, albo jak ten fałszywy artykuł o Kościele Brutalnych Chrześcijan w Ostródzie, w którego istnienie do tej pory sporo ludzi wierzy, za co powinienem być może przeprosić, ale tego nie zrobię, bo mam niezły ubaw.
Nie, nie tym razem. Tego absurdu nie wymyśliłem.
A ponieważ właśnie idiotyczna ustawa z 1933 zostaje zastąpiona zupełnie sensowną ustawą z 2014 roku, która jednoznacznie stwierdza, że zbieranie przez internet nie jest zbiórką publiczną i nie wymaga żadnego pozwolenia, jestem prawdopodobnie ostatnią niedoszłą ofiarą przedwojennej ustawy.
Ale Jezusa i tak by dziś aresztowali. Za zbiórki publiczne bez zezwolenia Piłata oraz rozmnażanie chleba bez płacenia VAT.