A próbowałeś kartkować Kindle?
Tak napisał ktoś pod ostatnim wpisem w odpowiedzi na moją sugestię, że istnieją dziś lepsze narzędzia do nauki niż papier i pióro.
Opowiadam:
Nie, nie próbowałem kartkować Kindle.
Ale za to próbowałem wyszukiwać w zeszycie.
Niestety, coś nie wyszło. Nie mogłem znaleźć przycisków.
Na tablecie za to udaje mi się i przerzucać kartki i wyszukiwać. Udaje mi się również robić notatki, łatwo je odnajdywać, pisać ręcznie, rysować, oglądać schemat budowy pantofelka, powiększać schemat budowy pantofelka, i robić wszystko to, co da się robić z zeszytem. Robię to szybciej, taniej i przyjemniej. I do tego mogę robić czterdzieści innych rzeczy, których z zeszytem robić się nie da.
Przepisywanie zeszytu w szkole od kolegi trwało parę godzin. Teraz to robię w 3 sekundy.
Żeby znaleźć datę bitwy pod Grunwaldem w podręczniku musiałem się zdrowo namachać rękami. Wyciągnąć z plecaka właściwy podręcznik, otworzyć, znaleźć spis treści, znaleźć w spisie treści odpowiedni rozdział, znaleźć właściwą stronę i zacząć przeszukiwać rozdział. Teraz wstukuję palcami „Grunwald” i wiem. Urządzenie mam cały czas przed sobą. Jedno, zamiast dwudziestu podręczników, które trzeba wymieniać co rok.
Ale tak naprawdę „co lepsze w szkole: papier czy tablet” to nie jest prawdziwy problem. Ten problem nie istnieje, bo odpowiedź jest tak jednoznaczna jak to czy lepszy koń czy samochód. Owszem, samochód ma parę wad, potrzebuje paliwa i po schodach nie wyjedzie. No ale co z tego? To jest naprawdę problem? Tu nie ma nad czym dyskutować.
Problem jest inny i brzmi: „czy boimy się zmian?”
Pytanie o kartkowanie, przyznam, mnie rozwaliło. Poczułem się tak, jakby ktoś podszedł do ciężarówki i zapytał: „a gdzie tu lejce”?
Taki jest efekt, kiedy się stary sposób myślenia przeniesie do nowych realiów. Kartkowanie miało kiedyś służyć do tego, żeby szybko znaleźć informację. Istniało nie dlatego, że szelest papieru jest miły dla ucha, tylko dlatego, że nie było lepszych narzędzi. Dzisiaj są.
W Polsce z jakiegoś powodu ubzdurało się ludziom, że w szkole konieczne są akurat te rzeczy, które poza szkołą do niczego się nie przydają.
Przykładowo, jako programista czytam tony dokumentacji. Może mam bardziej ograniczoną wyobraźnię niż myślałem, bo nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby czytać to wszystko z papierowej książki dlatego że w przeglądarce internetowej nie mogę kartkować.
No fakt, nie mogę. Ale wiesz co? Mam takie fajne kółko w myszce.
Spójrzmy prawdzie w oczy: wszyscy dziś używają nowych fajnych, efektywnych narzędzi. Codziennie. Wszędzie.
Tylko nie w szkole.
Ludzie, którzy codziennie w pracy używają komputera i pomstują, że nie da się wysyłać formularzy do urzędu przez internet, tylko trzeba łazić osobiście z papierem, jak przychodzi do rozmowy o szkole doznają nagłego wywrócenia umysłu i zaczynają szukać dowodów na to, że komputer w szkole jest zbędny. Słuchaj jak ludzie, którzy codziennie szukają informacji w internecie, twierdzą stanowczo, że w szkole szukać informacji powinno się kartkując papier. Jestem wtedy wdzięczny, że nikt nie postuluje żeby do szkoły przyjeżdżać na koniu. Bo co to będzie jak braknie paliwa.
Prawda jest taka: standardowa polska szkoła jest nędzna. Nie chodzi o to, że nie uczy. Uczy. Chodzi o to jak efektywnie.
Czy pochwaliłbyś piekarza, który z dwóch kilogramów mąki piecze jedną bułkę? Nie. To ćwok, nie piekarz. Co z tego, że piecze kiedy marnuje 95% zasobów.
No to czemu miałbyś chwalić szkołę, która potrzebuje roku, żeby nauczyć kogoś tego, co da się nauczyć w dwa tygodnie?
To nie jest kwestia złej woli. To nie kwestia braku pieniędzy. To nawet nie kwestia złych nauczycieli i głupiego programu nauczania. To przede wszystkim kwestia złych metod.
Jedną z moich fascynacji życiowych jest umiejętność szybkiego uczenia się. Optymalizacja mnie kręci. W szczególności optymalizacja zdobywania wiedzy: jak najwięcej umieć w jak najkrótszym czasie.
Nie jest to wcale takie trudne. To nie jest jakaś wiedza tajemna i nie trzeba być super-zdolnym. Wymaga to głównie dyscypliny, żeby zmienić swoje zwyczaje, i odwagi, żeby robić rzeczy po swojemu.
Bo pomyśl: skoro człowiek potrafi nauczyć się na pamięć tekstu ulubionej piosenki w obcym języki nie próbując nawet się jej nauczyć, to ile mógłby się nauczyć, jeżeli naprawdę by się przyłożył? Znam ludzi, którzy nauczyli się angielskiego wyłącznie z piosenek i filmów. Operują nim znacznie lepiej niż ci, którzy uczyli się w szkole. Dziwi cię to? Mnie nie.
To naprawdę nie takie trudne. Mi wystarczył miesiąc u ruskich, żebym nauczył się mówić swobodnie po rosyjsku, a znam Polaków w Anglii, którzy po 3 latach mieszkania potrzebują dalej tłumacza. Raz przed egzaminem na studiach nauczyłem się całego semestru w pół godziny. Egzamin był z książki, którą pierwszy raz na oczy widziałem. I zdałem. Na 3, ale zdałem. Efektywność szkoły? Pan raczy żartować!
Kiedy lubisz się uczyć i umiesz się uczyć to idzie to tak szybko, że publiczna szkoła wydaje się czymś w rodzaju pociągu, który jedzie z prędkością 3km/h. Toż szybciej dojdziesz piechotą!
Zreformowanie tej parodii o nazwie „polski system edukacji” nie polega na tym, żeby wymienić jeden przyrząd na drugi. To nic nie zmieni, bo ludzie będą dalej myśleć jak tu kartkować Kindle i przepisywać wiecznym piórem z monitora do zeszytu.
Najpierw to trzeba wymienić sobie mózg. Zmienić sposób myślenia. A przede wszystkim przestać łudzić się dobrym samopoczuciem, że z polską szkołą nie jest tak źle. Czegoś tam przecież uczy.
No uczy, nie przeczę. Z efektywnością 5%.
Ja powiem krótko: myślisz jak dziad – masz dziadostwo. Wyciągnij wnioski.