Babcię to ja lubiłem.
Babcię się przeważnie lubi. Bo babcia ma tego plusa, że nie jest mamą. Poza tym babcia jest w tym fajnym wieku, w którym człowiek już się tak nie spina, bo dotarło do niego, że ambicje posiadania coraz więcej i więcej i tak kończą się wynikiem zerowym. Przychodzisz nic nie mając, wychodzisz nic nie mając. No chyba, że ktoś ci coś wsadzi do tej trumny. Tylko ileż tam się zmieści do takiej małej skrzynki?
Więc poza garniturem, który będzie doskonałym prezentem powitalnym dla robaków, nic ze sobą na tamten świat nie weźmiesz. Nawet tego domu, który spłacałeś przez 30 lat. Nawet tego samochodu, od którego dostawałeś codziennej nerwicy, że go ukradną. Teraz leżysz i sobie mogą kraść. Bo to już nie twój samochód i nie twój dom.
Więc taka babcia już się orientuje jaka jest natura życia i że to wszystko kończy się z wynikiem zerowym. Dlatego kieruje swoją uwagę na ważniejsze rzeczy. I zamiast chodzić do roboty, spędza czas z wnuczkami. I zamiast ich cisnąć w stronę kariery, bawi się z nimi.
Nic więc dziwnego, że wnuczki potem lubią babcię.
Moja babcia spędzała czas ze mną, bo mieszkała niedaleko liceum, do którego byłem zmuszony chodzić. Po lekcjach brałem rower i jechałem do babci na jakieś kremówki czy inne rzeczy. Rytuał zawsze był ten sam i składał się z trzech punktów:
- Najpierw babcia się ucieszyła
- Potem babcia mnie dokarmiła
- Następnie babcia narzekała
Te trzy punkty powtarzały się cyklicznie. Cykl trwał średnio z pół godziny. Często kończył się wtedy, kiedy wypiłem do połowy herbatę. Wtedy rozkazywała dziadkowi, żeby natychmiast dolał. Robiła to z takim zaangażowaniem jakby w dniu, w którym w szklance zobaczę dno, szatan miał zejść na ziemię i rozpocząć koniec świata.
Szybko zorientowałem się, że herbata babci jest jak wszechświat: nigdy się nie kończy. Można ją tylko pić, ale nie da się wypić. Sam Jezus Chrystus nie dałby rady. Gdyby Ostatnia Wieczerza miała miejsce na Azorach w Krakowie, to trwałaby do dzisiaj, bo na rozkaz babci dziadek dolewałby wszystkim apostołom wina, zanim by zdążyli wypić. Jezus by zaczynał: „to jest krew moja…„, a dziadek: „czekojże, picia już ni mosz„. A zszokowana babcia: „no wicie co?„
Nauczyłem się więc pić i jeść taktycznie.
Ale prawdziwą definicją nieskończoności był zapas babcinych powodów do narzekania.
Otóż moja babcia była mistrzynią w narzekaniu. Gdyby ktoś robił w tym światowe zawody, byłaby odpowiednikiem Małysza. Moja mama była jej wyjątkowo zdolnym uczniem, nie przeczę, ale gdzie jej tam do poziomu babci!
Babcia widziała problem nie do rozwiązania w absolutnie wszystkim. Wszystko było niebezpieczne: chodzenie, jeżdżenie, stanie nieruchomo, nieważne. Jej organizm składał się wyłącznie z bólu. Ona nie miała nogi: ona miała ból nogi. Nie pamiętam dnia, żebym po przyjściu nie usłyszał, że dziś to ją nic nie boli. To niemożliwe: zawsze ją coś bolało. Ja nawet już zacząłem podejrzewać, że chyba musiała się podtruwać po cichu, jak nikt nie patrzył, bo to jest niemożliwe, że przez tyle lat nie było ani jednego dnia zwyczajnego.
Gdyby babcia była głównym doradcą premiera w sprawach pandemii, to ludzie nie wychodziliby z domu przez dziesięć lat. Chyba, że do kościoła albo do lekarza.
Babcia już nie żyje.
Jej organizm zmasakrowały przerażające ilości lekarstw. W ostatnich latach życia miała trzy kupki: na śniadanie, na obiad i na kolację. W każdej ze dwadzieścia pastylek przynajmniej. Jak to zobaczyłem któregoś dnia to nie mogłem uwierzyć, że to jej dał lekarz a nie jakiś diler narkotyków. Nie trzeba specjalistycznej wiedzy medycznej, żeby dojść do wniosku, że to się dobrze nie skończy.
Babcia wierzyła bezgranicznie w dwie grupy ludzi: księży i lekarzy. Co nie znaczy, że na nich nie narzekała. Ale narzekając i tak słuchała ich całkowicie, bezwzględnie i bezkrytycznie.
Wybór jest logiczny: księża i lekarze to dwie grupy, które dają człowiekowi najwięcej powodu do zmartwień, lęków i niepokoju.
Pierwszy zamartwi cię grzechem, przykazaniami, zasadami i będzie utrzymać w wiecznym strachu i poczuciu winy przed nieprzejednanym Bogiem, którego jedna tylko Matka Boska potrafi przebłagać. Drugi cię uświadomi, że nie jesteś zdrowy, nigdy nie byłeś, nigdy nie będziesz, że wszystko jest zagrożeniem i należy się bez przerwy chronić. A najbardziej powinieneś się przejmować jak nie masz żadnych objawów, bo to znaczy, że rozwija się gdzieś ukryta choroba.
Babcia po prostu szukała sobie powodów do nieszczęścia. To była jej pasja w życiu. Dlatego te dwie grupy ludzi ją tak bardzo przyciągały: dawały jej dokładnie to, do czego dążyła.
Więc nawet kiedy twierdziła uparcie, że nie jest w stanie wstać z łóżka, bo tak ją boli to i tamto, to w niedzielę o poranku następował nagły cud: nie tylko że wstała z łóżka, ale nawet wyszła z domu. Następnie schodziła po schodach, potem wędrowała przez miasto z kilometr, żeby na koniec siadać, stawać i klęczeć na rozkaz przez godzinę w zimnym budynku. Wszystko po to oczywiście, żeby udobruchać jakoś tego tyrana Boga za pomocą regularnej spowiedzi i spożywania opłatków. Po powrocie kładła się znowu do łóżka, włączała telewizor i czekała aż ktoś przyjdzie, żeby go z wielkim zapałem informować, jak ją wszystko boli.
Tra tragikomedia była intrygująca. Ale z czasem stała się po prostu tragedią. Z czasem średniowieczny katolicyzm i potworne ilości farmaceutyków zrobiły jej z mózgu zupełną ruinę. Coraz mocniej traciła kontakt z rzeczywistością.
Ale ten przykry koniec to ja już widziałem z daleka. Liceum się skończyło, a ja zajęty dążeniem do szczęścia, byłem zaabsorbowany życiem i latałem po Krakowie, po Polsce i po świecie.
Babcię zawsze lubiłem, chociaż nie miałem nigdy złudzeń jak upierdliwa jest dla otoczenia. Ćwiczyłem na niej cierpliwość i łagodność. Zrozumiałem, że muszę się pogodzić z faktem, że niewiele można zrobić dla człowieka, który zwyczajnie chce być nieszczęśliwy. No bo co można? Wpaść, posiedzieć, posłuchać, wypić herbatę. Pośmiać się głupio i rozjaśnić na parę chwil tą ciemność.
Babcia, chociaż ją lubiłem, nigdy nie była dla mnie wzorem. Była ostrzeżeniem.
Dlatego obiecałem sobie, że ja będę fanem szczęścia.
I kiedy mam gorszy dzień – tak jak na przykład dzisiaj – to nie zapominam nigdy o tej swojej najważniejszej obietnicy. Nie pozwolę sobie nigdy zakochać się w strachu, męczeństwie, cierpieniu, w tym ciągłym uciekaniu przed życiem.
Bo ta ciemna strona przyciąga. Kusi. Obiecuje. A wymaga jedynie poddania się, potrzebuje tylko naszej bierności. Resztę zrobi za ciebie ksiądz, lekarz, rząd, terapeuta. A ty będziesz biedny, tak bardzo bardzo biedny, tak cudownie, wspaniale, upajająco biedny.
To wszystko kłamstwa. Ale bardzo kuszące kłamstwa.
Dlatego ty się nie daj. Obiecaj sobie, że będziesz fanem szczęścia, a nie narzekania. Życia, a nie śmierci. Radości, a nie depresji. Odwagi, a nie bezpieczeństwa.
Obiecaj to sobie i dotrzymaj słowa. Z czasem nauczysz się słuchać głosu odwagi a odrzucać głos strachu. Ale wszystko zaczyna się od pierwszego, kroku: od deklaracji woli.
Chcesz być szczęśliwy czy nieszczęśliwy? Decyduj.
A jeżeli zdecydowałeś, to dołącz do klubu.
Tekst Babcia nie była dla mnie wzorem napisał Martin na To Be Happy.