A wiecie dlaczego ja tak lubię tego swinga?
Bo ja sam nie wiem.
Może chodzi o to, że jako człowiek informatycznie zesztywniały zawsze uważałem, że moje ciało istnieje tylko po to, żeby przenosić moją głowę z miejsca na miejsce. I dlatego teraz, na zasadzie wahadła, z pasją neofity polecam wszystkim tańczenie właśnie dlatego, że kiedyś to było dla mnie nie do pomyślenia.
Może. Ale nawet jeżeli, to jeszcze nie znaczy, że nie mam racji.
Całkiem serio mówiąc, tańczenie w parach rozwija o wiele bardziej niż myślałem. I to te dziedziny, których nie da się rozwinąć czysto intelektualnymi staraniami. W tańcu uczysz się słuchania, komunikacji, prowadzenia, bycia prowadzonym, dogadywania się z własnym ciałem, najróżniejszych rzeczy.
Ale to daleko więcej niż tylko nauka. Taniec to aktywność, przy której ujawnia się niezwykłość człowieka jako istoty cielesno–psychiczno–duchowej. W tańcu wszystkie te trzy sfery pracują. I wszystkie połączenia między nimi. Żeby sprawnie tańczyć, żeby „czuć” taniec a nie tylko wywijać partnerką jak cepem, trzeba mieć te wszystkie trzy sfery dobrze dogadane ze sobą.
Co jest nie tylko trudne do nauczenia. To jest nawet trudne do wyjaśnienia.
Na warsztatach tańca swingowego zazwyczaj cały czas zmienia się partnerów. Do tej pory nie mogę się nadziwić jak bardzo różni są ludzie w tańcu. To zaskakujące, bo technicznie rzecz biorąc swing jest bardzo proste, niewiele trudniejszy od chodzenia. Ale każda osoba robi to zupełnie inaczej. Czujesz nie tylko co partner robi – czujesz kim jest. Bo każdy ruch w tańcu wypływa gdzieś z wnętrza, i to wnętrze można poznać. Albo dokładniej mówiąc: poczuć.
Mam wrażenie, że przez minutę tańczenia poznaję kogoś lepiej niż przez godzinę rozmowy. Czuję czy partnerka jest pewna siebie czy nieśmiała. Czuję czy siebie akceptuje, czy nie. Czy jest opanowana. Czy egocentryczna. Czuję czy ma problemy ze sobą.
Jak chcesz kogoś poznać, to albo go spij albo z nim potańcz.
Ale najlepsze jest w to, że taniec (no, przynajmniej taki swing) generuje radość! Strasznie dużo radości. I to w takiej rzadkiej, czystej postaci. Człowiek, który w Bogu widzi pierwotne źródło radości, w tańcu poczuć może właśnie tą czystą, niefiltrowaną radość. Źródlaną.
Wydaje mi się, że Bóg po to stworzył ludzi, żeby tańczyli. I to nie jakieś Salsy i Rumby, przesycone seksualnymi konotacjami. Nie Balet czy Walc, co prawda piękne, ale usztywnione żelaznymi regułami. Nie, Bóg stworzył ludzi po to, żeby tańczyli Swinga i Lindy Hop, tańce, w których jest radość.
Za bardzo poetycko? No może. To niech będzie naukowo: czy potrafi ktoś racjonalnie wytłumaczyć dlaczego właściwie ludzie się cieszą, kiedy tańczą?
Pewnie usłyszę, że „ewolucja nas tak zaprogramowała”. Albo, że nauka to wszystko wyjaśnia zmianami chemicznymi w mózgu. Kochana nauka, zawsze wszystko wyjaśnia, a nikt nic dalej nie wie. Wypijmy za bezużyteczność nauki, która zawsze zna odpowiedź „jak” ale nigdy „dlaczego”.
O radości, takiej radości jaką można poczuć w tańcu, Biblia mówi często:
„Odkupieni więc przez Pana powrócą i przybędą na Syjon z radosnym śpiewaniem, ze szczęściem wiecznym na twarzach” [Izaj 51:11]
Jak sobie ich wyobrażam, to widzę, że tańczą Lindy Hop.
Ludzie za mało tańczą. Umyka im jeden ze słodszych soków życia.