Jak byłem mały to wszyscy kupowali zimowe buty „za rozsądną cenę”. Przeliczając na dzisiejsze byłoby to, powiedzmy, góra 200 złotych. Raczej sporo mniej, ale przyjmijmy że 200.
I każdy miał po kilka par tych butów. Dlaczego? Nie wiem. Nigdy tego nie rozumiałem po co komu kilka par butów jednocześnie. Chodzi się i tak w jednych na raz. A prać co tydzień też nie trzeba.
Kiedyś się zbuntowałem i zmieniłem strategię narzuconą przez krakowskie wychowanie: kupiłem porządne buty na zimę. Takie za 7 stówek.
Mama jak usłyszała to prawie zemdlała. I dawaj mnie przekonywać jaki to nonsens. Że za tą cenę to ona by trzy pary kupiła! No, ja wiem, wiem. Takie buty „rozsądnej jakości”. Znaczy co wytrzymują rok. Dwa najwyżej.
A moje trzymały się trzy lata. Cztery. Pięć. Po siedmiu latach zacząłem mieć ich w końcu trochę dość. Były super wygodne, ciepłe, mocne, ale nawet super jakość może się znudzić.
I wtedy postanowiłem zrobić bilans i podsumowanie nowej strategii butowej.
Przez 7 lat chodziłem w wysokiej jakości, dopasowanych, wypróbowanych butach. Nie musiałem się ani o nie martwić ani tracić czasu na zakupy. Kosztowało mnie to 100 złotych rocznie.
Gdybym żył według strategii wyniesionej z domu, co rok albo dwa kupowałbym nowe buty. Musiałbym – „rozsądna” cena oznacza „rozsądną” trwałość. Kupiłbym 2 albo 3 pary, bo trzeba. Dlaczego trzeba? Nie wiem. Tak mnie wychowali.
Wyszło by więc średnio ze dwie pary co rok, czyli 400 złotych na rok. W ciągu 7 lat wydałbym na buty prawie 3 tysiące.
Chodziłbym przez cały ten czas w butach takiej sobie jakości (tak jak zawsze wcześniej), co roku tracił czas na to całe zawracanie głowy.
Krótko mówiąc osiągnąłem wyższy komfort życia i wydałem 4 razy mniej.
Po tym eksperymencie kupuję już tylko dobre, drogie, trwałe rzeczy.
Na tanie mnie nie stać.