Mija właśnie 40 dni odkąd wyprowadziłem się na stałe i prowadzę życie wędrowne.
W tym czasie mieszkałem w domach nowoczesnych i starych, w miastach i na wsi, w Polsce i za granicą, w domu i pod namiotem. U ludzi bogatych i bardzo bogatych. Przy czym ci pierwsi uważają, że są biedni, a ci drudzy, że nie są bogaci.
W rzeczywistości wszyscy byli bogaci. To oczywiście kwestia porównania, ale jak ktoś raz pooglądał życie w prawdziwej biedzie, to dopiero ma z czym porównywać.
Spaliśmy w tylu lkalizacjach i tylu różnych legowiskach, że zaczyna nam się mylić gdzie jesteśmy. Kiedyś Dominika obudziła mnie w środku nocy, rozglądnęła się nieprzytomnie po pokoju (a był to pokój o standardzie dobrego hotelu) i mówi:
– Weź skręć w prawo, bo płyniemy na most.
Zdawało mi się, że jesteśmy jednak w pokoju a nie na kajaku, ale dla pewności sprawdziłem, że po lewej ręce mam ścianę.
Przekonawszy się, że ściana jest, byłem pewny, że nie jesteśmy jednak już na kajaku, bo ma rzece nie ma ścian.
– Jesteśmy w pokoju, idź spać – wymamrotałem i usnąłem.
Co do spania, jesteśmy mocno niedospani. Odwykcamp, SLOT Art Festival i spływ kajkowy Brdą nie dawał nam dużo okazji do spania. Wstawało się wcześnie, w nocy było głośno, deszcz lał na namiot, dzieci potykały się o linki.
Na początku spływu, po tym jak deszcz padał 2 dni bez przerwy a my wiosłowaliśmy na tym deszczu, dostałem w końcu bólu gardła. Mini grypa, znaczy. Osłabienie organizmu, a tu jeszcze tyle do wiosłowania. Nie jest dobrze, myślę sobie. W Lublinie dojście do zdrowia trwa dwa tygodnie a po drodze jest gorączka i mało przyjemny katar.
Nie wiem czego to kwestia, ale tym razem organizm musiał bardzo entuzjastycznie podejść do walki z wirusami, bo kiedy tylko przyszły dni, kiedy nie musiałem wiosłować, rozbijać namiotu i nosić kajaka, wystaczyły 3 dni żeby odzyskać siły.
Meteo – nasz kolega z Kolumbii – miał teorię, że najgorsze co można zrobić w trakcie grypy to siedzieć w domu. Bo dom to idealny inkubator dla zarazków: wysoka temperatura, wilgotność i zamknięte środowisko. Zarazki mogą się mnożyć ile dusza zapragnie. Więc cały czas atakują organizm z zewnątrz. Dlatego, mówił Mateo, najlepiej wyjść na zewnątrz. I w ogóle mało siedzieć w domu.
Wygląda na to, że mógł mieć rację.
Jeżeli w Andaluzji będę miał grypę, to będę ją spędzał na ławeczce przed domem a nie w żadnym łóżku.
Przez te 40 dni wszystkie moje sprawy leżały i zarastały. Odpoczywały sobie, ze szkodą dla lajków, subów i finansów.
Każdy kto tworzy rzeczy w internecie na poważnie, wie, że zostawienie spraw na 3 dni jest groźne, na tydzień niebezpieczne, na 2 tygodnie katastrofalne, a po miesiącu nie ma już do czego wracać. Regularna obecność w sieci jest absolutnie konieczna, niezależnie czy tworzysz blog, vlog, podcasty, komiksy czy nawet filmy.
Jak to pogodzić z Biblią, która zaleca „dzień święty święcić” raz na 7 dni, a rok szabatowy co 7 lat?
Rok szabatowy to mało znane przykazanie z Biblii, które każe po 6 latach pracy na polach, pierdyknąć wszystkim o ziemię i leżeć kolejny rok do góry brzucham patrząc jak wszystkie pięknie zarasta. W tym roku należy przejadać zapasy i oszczędności. A kiedy rok się skończy zacząć wszystko od początku.
Mój rok szabatowy nie trwa rok, ale 1/7 roku, bo podzieliłem go na raty. Ale nawet taka 1/7 roku jest w stanie zgasić co zera cały żmudnie podtrzymywany ogień marketingu, PR-u i obecności w „mediach społecznościowych”.
Ale ja nie mam mózgu. Kiedy pojawia się okazja, żeby zaufać biblijnemu Bogu i jego nieżyciowym koncepcjom, zaraz coś mnie kusi, żeby zaryzować. Żeby przekonać się, co się stanie jak zrobię dokładnie odwrotnie to wszystkiego, co mówią celebryci, milionerzy i sławy jutubowe.
Szczerze mówiąc, liczę na cud. Albo kilka cudów, jeden za drugim.
I cuda są.
Największym dla mnie osobiście, było cudowne ocalenie przed Sraczką Paryską.
Nie była to zwykła sraczka, lecz Matka Wszystkich Sraczek, istna Zemsta Montezumy, którą wygenerowało prawdopodobnie zeżarcie całego talerza francuskich śmierdzących serów a następnie wypicie ciepłego cidera z butelki.
Gazowane jabłko uderzyło znienacka z prędkością i siłą zupełnie niespodziewaną. Siedziałem na krawężniku pod Moulin Rouge rozmawiając z młodzieńcem z Włoch, który najprawdopodobniej mnie podrywał, kiedy Matka Wszystkich Sraczek zażądała wyjścia. Bez żadnego ostrzeżenia.
Poczułem, że mam nie więcej niż 3 minuty na znalezienie miejsca, gdzie Ludwik XIV chodził piechotą.
Pomyliłem się. Już po minucie ciśnienie było tak wielkie, że nie dałem rady. Wróg przełamał pierwszą barierę. Tę bitwę przegrałem, ale czy wygram wojnę? Szanse mały z każdą sekundą.
Wtargnąłem do najbliższego pubu, który przypominał nieco amerykański bar dla motocyklistów i nie patrząc na nikogo i na nic nie zważając, pędziłem przez salę bilardową, gdzie na samym końcu ujrzałem napis „WC”.
W środku czekał mnie ostatni test: jak jest po francusku „męski” i „damski”? To łatwe, ale w sytuaji kiedy dzielą cię sekundy od katastrofy, z której nie będziesz mógł się wylizać, bo masz tylko jedne spodniẽ, nic nie jest łatwe.
Odgadłem prawidłowo. Było otwarte. Nie było kolejki. Był papier.
Cud.
Niemal identyczny cud wydarzył się dwa dni później, kiedy to na Flomarku w Kolonii zaczaiła się na mnie z kolei Sraczka Niemiecka.
Tutaj zostałem z kolei wystawiony na próbę. Co prawda udało mi się znaleźć WC (jak to dobrze znać niemiecki w takich sytuacjach!) ale tym razem był zajęty. Słowa besetzen nie zapomnę już nigdy. Okupacja kibla trwała całe wieki i nie miałem żadnej nadziei, że tym razem nie przegram wojny. Doświadczenie moje wzrosło: wiem już, że ataki przychodzą falami, niczym bóle porodowe. O jakże pragnąłem urodzić!
Piękny był ten moment kiedy wreszcie drzwi się otwarły i pojawiła się w nich niemiecka matka z dzieckiem.
Nie miałem czasu, żeby zamordować dziecko, więc mu się udało.
I tak oto przeżyłem okupację Starbucks przez niemieckie dziecko.
Z bardziej imponujących cudów wymienię tylko Cud w Sopocie, kiedy to wsiedliśmy w Gdańsku w pociąg do Warszawy, który co prawda kierunek miał prawidłowy, tylko zwrot inny. Znaczy: jechał w drugą stronę.
Okazało się, że na ten sam peron przyjeżdżały dwa pociągi ten samej relacji, ale jeden jechał z Kołobrzegu do Łodzi, a drugi z Łodzi do Kołobrzegu. Przyjeżdżały mniej więcej o tym samym czasie.
Po kilkunastu minutach jazdy zorientowałem się, że jedziemy na północny zachód, co jest o tyle dziwne, że Warszawa jest na południowym wschodzie.
No dobra, zły pociąg.
Droga pomyłka. Będzie nas kosztować albo dużo czasu albo dużo pieniedzy. Jak wysiądziemy w Gdyni to zdecydujemy który koszt wybierami.
Staliśmy smętnie w korytarzu przy drzwiach na stacji w Sopocie, bo pociąg tam stał długo z jakiegoś powodu. Przyszło mi do głowy, że pociąg, który jedzie w drugą stronę musi minąć się z tym pociągiem, w którym siedzimy. I gdyby jakimś niewiarygodnym zbiegiem okoliczności spóźnił się (w tym dniu pociągi się nie spóźniały akurat) to byśmy mogli wysiąść i go jeszcze złapać. Popatrzyłem na zegarek. Przejechaliśmy już tyle w złą stronę, że musiałby się spóźniej więcej niż pół godziny.
Za oknem przejechał akurat pociąg. Głupkowata nadzieja, która charakteryzuje ludzi mojego pokroju, kazała mi zerknąć na tabliczkę na wagonach. Widzę „Łódź”. Widzę „Kołobrzeg”. Niemożliwe. Pociąg jechał szybko i trudno przeczyta. Patrzę na drugą. Dobrze widzę: jest Łódź i jest Kołobrzeg.
Pewny nie jestem niczego, ale w jednej sekundzie się decyduję.
– Ej, to nasz! Otwieraj drzwi!
Jakimś cudem nasz pociąg ciągle stał i nie odjeżdżał. Dominika kompletnie zaskoczona otwiera drzwi prowadzące na tory zamiast na peron.
– W lewo!
Rzuciła się na lewo. Konduktor gwizda. Drugi pociąg stanął.
Wyskoczyliśmy i biegniemy z plecakami i namiotem na drugą stronę peronu. Mignęło mi przez myśl, że gdyby ten drugi pociąg przyjechał minutę później albo minutę wcześniej, to minęlibyśmy się w drodze a nie na stacji. Ale nie miałem czasu na dłuższe rozmyślania, bo zanim jeszcze weszliśmy do drugiego pociągu to pierwszy odjechał.
Otwarte drzwi odjeżdżającego pociągu uświadomiły mi jak blisko było od kosztownej pomyłki do bezbolesnego ratunku.
To był jedyny raz w życiu, kiedy pomyliłem pociągi, jedyny w którym pomyłkę dało się naprawić i jedyny, w którym byłem tak wdzięczny za spóźnienie pociągu.
Interpretujcie to sobie jak chcecie, nie ma to znaczenia. Są przecież ludzie, co i bez włączania w to sił nadprzyrodzonych, doświadczają rozmaitych ciekawych przypadków.
Powie ktoś nawet, że w praktyce nie ma to znaczenia. Bo jeden powie: Bóg a drugi powie: przypadek, a przecież efekt w praktyce ten sam.
Tu się zgodzić nie mogę. Bo ten kto widzi Boga, zobaczy też i sens, i znaczenie, i lekcje, i kary, i nagrody, i emocjonalny stosunek Projektanta Wszechświata do nas, ludzi.
Ten, kto widzi przypadek, nie zobaczy niczego innego. Może tylko wzruszyć ramionami i oddać się w samotności obliczeniom rachunku prawdopodobieństwa.
Ja liczę na siebie. Ale liczę i na interwencje. Przypadki, za którymi stoi niewidzialna osoba, do której mam ogromne zaufanie.
Ten kto widzi tylko przypadek, jest zawsze sam. Może liczyć tylko na siebie.
Można i tak, i tak. Ale od lat powtarzam, że życie oparte na zaufaniu do Boga, jest tylko dla odważnych. A jeżeli chcesz widzieć niezwykłe rzeczy, to musisz ryzykować.
Mi się takie życie podoba.
Lecę go więc dalej kontynuować. Dwa dni temu bylismy w Paryżu, dziś jesteśmy w Kolonii, za dwa dni będziemy w Warszawie, potem w Krakowie a potem lecimy do Czech. I jeszcze dużo przygód minie, zanim osiądziemy w Andaluzji. I co tam na nas czeka, nie mam bladego pojęcia. Bo nic nie mamy zaplanowane.
Ale jak dobrze pójdzie to od września wracam do sieci.