Wczoraj była niedziela. I z tej okazji przyszło mi do głowy zadać moim patronom pytanie: czy chodzisz do kościoła?
Jak do tej pory tylko jedna osoba powiedziała „tak”. Na kilkanaście zapytanych.
Paradoks polega na tym, że wszyscy, których zapytałem to praktykujący, zaangażowani i znający Biblię chrześcijanie. W dodatku ludzie aktywni i odpowiedzialni, czego najlepszym dowodem jest fakt, że są patronami.
Co potwierdza tylko moje tendencję, którą obserwuję od lat: że ludziom aktywnym, samodzielnym w myśleniu, twórczym jednostkom nie przeszkadza wiara w Boga – ale przeszkadza kościół.
Nie chodzi się do kościoła z tego samego powodu, z którego nie chodzi się do kina: nie ma to już sensu. Konie są piękne, ale samochody robią to samo lepiej. Kino ma klimat, ale każdy ma to samo w domu.
Chodzić dziś do kościoła to tak, jakby grać pod blokami ludziom na akordeonie. Można ignorować fakt, że w gospodarstwach domowych przypadają po cztery głośniki na osobę. Można też ignorować fakt, że każdy ma dostęp do internetu i zapraszać ludzi na słuchania kazanie do budynku w niedzielę o 10 rano.
A potem się dziwić, czemu tak mało zainteresowanych.
Współczesne nabożeństwo w typowym chrześcijańskim kościele wygląda tak samo jak trzysta lat temu: przychodzą ludzie, siedzą w ławkach, śpiewają, słuchają, wstają, siadają.
Nie ma sensu przychodzić dla kazania, bo można znaleźć w internecie – i to zazwyczaj znacznie lepsze.
Nie ma sensu przychodzić dla piosenek, bo można sobie puścić w domu nagrania i śpiewać do tego ile tylko gardło wytrzyma.
Nie ma sensu przychodzić dla towarzystwa, bo w czasie nabożeństwa się nie gada. Na rozmowę jest czas po nabożeństwie – i paradoksalnie to jest jedyny powód, dla którego większość osób z grupy opisanej powyżej, przychodzi. Jeżeli przychodzi.
Nic więc dziwnego, że dzisiejsze kościoły są pełne ludzi niesamodzielnych, bezkrytycznych, pasywnych, uzależnionych od stałego dostępu do kogoś, kto im powie co robić i jak myśleć. Ludzi, dla których coniedzielne uczęszczanie jest wewnętrzną koniecznością.
Mistrzami wykorzystywania tego podejścia są Świadkowie Jehowy. Ewangeliczne kościoły – zwłaszcza te tradycyjne – z jednej strony potępiają Świadków Jehowy ile wlezie, z drugiej naśladują ich model funkcjonowania, tyle że w wersji light. Efekty też są light: zielonoświątkowców (największy protestancki kościół ewangeliczny) ma w Polsce 13 tysięcy członków, Świadkowie Jehowy – 120 tysięcy.
Ludzie, którzy w spotkaniach szukają okazji do aktywności, do zmian, wymiany, interakcji nie znajdą tego formule nabożeństwowej.
Znajdą to za to w innych miejscach: na nieformalnych spotkaniach u kogoś w domu, przy wspólnej pracy a przede wszystkim w internecie. Internet zapewnia łączność między ludźmi nieporównywalną z niczym innym.
Tradycyjny model życia wspólnoty chrześcijańskiej, oparty na cotygodniowych spotkaniach, formalnych i pasywnych, jest anachronizmem. I podobnie jak chodzenie do kina. Albo musi się tu zmienić, albo kościoły zostaną przytułkiem dla najbardziej nierozgarniętych i najbardziej niesamodzielnych. A że z takimi ludźmi niewiele można zrobić, podział na wszechwładnych liderów i posłuszną owczarnię może się tylko pogłębić.
Dni kościołów są policzone.
I to nie jest hipoteza. To jest informacja.
Jeżeli jesteś więc pastorem, animatorem czy innych chrześcijańskim liderem we wspólnocie opartej na starym modelu życia kościelnego, przestań się łudzić, że uaktywnisz swoje owieczki.
Gdyby one były w stanie być samodzielne, to przestałyby chodzić do kościoła.
Bo co można sądzić o kimś, kto w czasach wikipedii upiera się, żeby tracić czas na pisanie i tracić pieniądze na wydawanie 20-tomowej papierowej encyklopedii?
Co można sądzić o ludziach, którzy po informacje zamiast do wikipedii sięgają do tych 20 tomów, do których mają dostęp raz na tydzień rano w bibliotece, ale tylko do haseł, które dla nich wybierze bibliotekarz?
Jedno z dwojga, panie pastor: albo zaakceptuj fakt, że będziesz opiekunem tego muzeum chrześcijaństwa i będziesz wszystko robić za swoje biedne, niepełnosprawne życiowo owieczki, albo naucz wszystkich samodzielności, rozpędź ich do domów, naklej na drzwiach kościoła tabliczkę „skansen” i bierz bilety od turystów za zwiedzanie.
Zanim ktoś słusznie przypomni, że są rzeczy, których żadna technologia nie zmieni, że spotkania na żywo z drugim człowiekiem nie da się zastąpić niczym, powiem głośno: zgoda!
I właśnie tych spotkań, tych rozmów, tych interakcji szukajmy. Paradoksalnie technologia, o której się mówiło się, że wyeliminuje Boga z naszego życia, dziś pomaga w tym, żeby wrócić do modelu życia z Bogiem, o jakim od początku mówiła Biblia: wspólnego, oddolnego, opartego na połączeniach między ludźmi. Tak jak internet.
I zamiast odziedziczonego po wiekach ewolucji Kościoła Katolickiego systemu coniedzielnej celebracji pod dyktando nadzorców, dzięki dzisiejszym ułatwieniom życia mamy okazję (ba, jesteśmy wręcz zmuszeni!) żyć i spotykać się tak, jak się to działo za czasów pierwszych chrześcijan. W czasach, kiedy spotkania były po prostu spotkaniami, władzy księży i pastorów nie było, a wierzący w Mesjasza Jezusa byli przede wszystkim przyjaciółmi, których łączy ta sama nadzieja, cele i przekonania.
Internet, globalizacja, miniaturyzacja, łatwość transportu zmuszają nas do samodzielności.
Albo kościoły z ich bywalcami się dostosują, albo podział będzie coraz większy. Nowi chrześcijanie będą chrześcijanami po nowemu, trzymając się tego co istotne, rezygnując z tego co nie. A reszta zostanie w tradycyjnych kościołach, coraz bardziej hermetycznych, gdzie kolejne pokolenia, dzieci i wnuków członków zborów, z rozpędu, nałogu i wygody, uczęszczają na nabożeństwa, na które nikogo z zewnątrz nie da się już zaprosić. Nie zrozumiali i nie rozumiejący, nie będący w stanie wpływać na świat, bo nie będący jego uczestnikami, zostaną jak stare, suche drzewa nie przynoszące już żadnego owocu wartego uwagi.
Smutne?
Tak sobie. Szczerze mówiąc za dużo się dookoła dzieje, i za dużo jest do roboty, żeby zawracać sobie tym głowę.