Zaliczyłem dzisiaj CBT!
Compulsory Basic Training daje ci w Wielkiej Brytanii prawo, żeby zupełnie legalnie kupić sobie motocykl o pojemności 125cc, przyczepić do niego tabliczkę „L” i jeździć po całej wyspie ile chcesz. Byle nie na autostradzie. Co nie ma wielkiego znaczenia, bo ograniczenie prędkości na autostradzie jest takie samo jak na większej dwupasmowej drodze: 60 mil na godzinę.
W Polsce, jak wiadomo, żeby jeździć nawet najmniejszym skuterem, trzeba najpierw zdać teorię, zaliczyć 10 czy 20 godzin kursu i zdać egzamin. Tak wygląda procedura w większości krajów Europy.
W Anglii jest inaczej. Tu trzeba się zgłosić przez internet po prawo jazdy dla uczących się (przyślą pocztą), a potem przejść kurs CBT właśnie. I możesz jeździć i uczyć się już praktyce, na drodze.
Podejście brytyjskie ma swoje plusy i minusy.
Nie, żartuję. Nie ma minusów. A przynajmniej ja żadnych nie widzę. Jeżeli ktoś powie, że takie zaufanie do ludzi i wpuszczanie młodych kretynów na motycyklach na drogi źle się skończy, to niech popatrzy jak się kończy wymaganie niestworzonych rzeczy na egzaminach na prawo jazdy. Ludzie w Polsce tak świetnie jeżdżą? Statystyki śmiertelnych wypadków mówią co innego.
Dzisiaj jeździłem parę godzin po mieście i odnotowałem cud: nikt nie przekroczył ograniczenia prędkości! W Polsce przejechałem w lecie 4000km na motorowerze. Spotkałem jedną osobę, która jechała nie przekraczając dozwolonej prędkości. Domyślasz się kto to był, prawda? Oczywiście: to kursant prawa jazdy.
Na dzisiejszym kursie brytyjski instruktor ciskał się trochę, że ten czy inny na drodzie jedzie jak kretyn. I fakt, czasem ktoś nas wyprzedzał bez sensu albo się wepchał. Ale gdyby ten instruktor pojeździł tak sobie kiedyś po Krakowie, Warszawie czy Lublinie i zobaczył co tam się na drogach wyprawia, to by już wiedział czemu mam ironiczny uśmiech na gębie. O ile by to przeżył. Jazda w Anglii ma się do jazdy w Polsce tak, jak mieszkanie w hotelu do mieszkania w chlewie. No, w takim dwugwiazdkowym, bo dziury na drogach też są, a i kretyn drogowy, jak mówię, się trafi.
Jeżeli myślisz, że to jest kwestia lepszych przepisów, to mylisz się. To nie jest takie proste. W Polsce panuje przekonanie, że wszystko się da załatwić przepisami. Najlepiej zakazami, bo najlepszy przepis to zakaz.
Ale w Anglii przepisy to tylko jedna z wielu spraw, nad którymi się tu zastanawiają, zanim coś puszczą w obieg społeczny. No, przynajmniej wcześniej tak było, kowidziarstwo i postępujące skretynienie społeczeństwa wprowadza powoli nowe zwyczaje. Ale na drogach zostało w Anglii jeszcze wiele z poprzednich czasów.
Więc na przykład na drogach w małych miasteczkach Anglii ludzie nie jadą jak potłuczeni 100km/h. Dlaczego? A z prostego powodu: bo się nie da. Drogi są tak skonstruowane, żeby się nie dało jechać jak młody Polak na wiosce po sobotniej zabawie w remizie: ile tylko Bozia w silniku dała. Co jakiś czas są sprytne zwężenia na przykład i inne pomysłowe sprawy tego typu, więc choćbyś nie wiem jak był narąbany po imprezie, więcej niż 20 mil na godzinę nie pojedziesz, bo rozwalisz na czymś samochód. A ubezpieczenie jest drogie.
Następne co się rzuca od razu w oczy: zamiast polskich skrzyżowań w przedziwnych konfiguracjach są ronda. To daje daleko lepszą płynność ruchu, a jednym z ważnych skutków jest mniejsza frustracja kierowcy, który co dwieście metrów nie musi stawać na światłach, jak w centrum Warszawy. Dzięki tym rondom człowiek w Anglii jedzie wolniej, ale dojedzie szybciej. No bo nie musi się tak często zatrzymywać. Nie potrzeba też aż tylu świateł na skrzyżowaniach.
W Anglii znaków drogowych jest minimalna ilość. Filozofia w Polsce mówi: im więcej znaków, tym lepiej. W Anglii filozofia jest dokładnie odwrotna.
I skutek jest całkiem miły: zamiast rejestrować wzrokiem kolekcję znaków, które tworzą w Polsce istny las, kierowca się skupia na tym co ważne. Dość powiedzieć, że przejechałem przez miasto po ulicach, które pierwszy raz na oczy widzę, lewą stroną, z instruktorem śledzącym każdy mój ruch, i nie miałem żadnych kłopotów.
Dalej, w Anglii nie ma pierwszeństwa. To jest zasada, albo raczej jej brak, od której zupełnie zbaraniałem i musiałem sprawdzić trzy razy czy ja to dobrze rozumiem. Wczoraj zrobiłem sobie egzamin próbny i padło tam pytanie: jeżeli na skrzyżowaniu zepsują się światła to kto ma pierwszeństwo?
Prawidłowa odpowiedź: nikt.
Jak to, k***a, nikt? Ano nikt, panie Polak. Żadne tam prawe ręki, żadne lewe ręki. W Anglii po prostu jedziesz, tak długo aż ci znak na drodze każe stanąć, i to jest właściwie jedyna zasada.
Gdyby w Polsce coś takiego zrobić, to natychmiast pojawiła by się Zasada Strachu – pierwszeństwo ma ten, kogo się najbardziej boisz. Jak się nikogo nie boisz – znaczy, że to ciebie się boją. Jedź.
I wtedy pierwszy pojedzie pijany. Zaraz potem ksiądz. Następnie policja, potem TIR-y i tramwaje, później ten kto się szybciej wepcha na środek. Następnie ten głośniej trąbi, potem motocykle a na końcu, po wszystkich, przejedzie rower.
W Polsce to ja bym rowerzystów brał od razu do wojska. Na oficerów. Bo to są najodważniejsi ludzie, skoro w ogóle jadą ulicą.
A pieszy? Pieszy niech sp***la.
Instruktor dziwił się więc, co my tak dobrze sobie radzimy, zwłaszcza Dominika, co pierwszy raz w życiu motocykl z biegami prowadziła. No ale on w Polsce nie był. Jak w Polsce sobie człowiek poradzi, to w Anglii robi wrażenie jakiegoś nadczłowieka.
Dwa efekty się skumulowały: Polska tworzy ludzi silnych, Anglia tworzy ludzi słabych. Tak że, panie i panowie, zapraszam: kolonizujmy Zachód. Pośpiesz się. Jak nie ty, to przyjdzie kto inny.
Bo co innego zostaje? Czekać aż w Polsce ktoś weźmie i zorganizuje z sensem ruch drogowy? A kto? Kaczyński? To on umie jeździć? Tusk? Nie, jego to inni wożą.
No to chyba ten co zawsze zostaje na końcu, jak już się okazuje, że nie ma w kraju ani jednego kompetentnego na żadnym kierowniczym stanowisku: Matka Boska.
Ale patrząc na to jak sobie poradziła z zaborami, wojnami, okupacją, komunizmem i służbą zdrowia, to ja bym z jej strony też na wiele nie liczył.