McDonald nie jest po to, żeby zjeść. McDonald jest po to, żeby coś przeżyć!

Przynajmniej dla mnie tak było. Bo ja wychowałem się w czasach, kiedy jedyne jedzenie na mieście to były zapiekanki, hot-dogi i bary mleczne. A, przepraszam, jeszcze były obwarzanki. Bo ja z Krakowa.

Kiedy pojawiły się pierwsze McDonaldy w Polsce, to był to więcej niż symbol. To była nowa rzeczywistość. I nie chodziło wcale o to, żeby tam jeść. To oczywiście: gdyby ludziom chodziło o to, żeby tylko jeść to by nikt do restauracji nie chodził. Nie, w McDonaldzie chodziło o to, żeby tam być. Żeby poczuć się fajnie! A jedzenie to było przy okazji.

Dla mnie na przykład wyjście do McDonalda było pretekstem do tego, żeby pojeździć sobie na rowerze. W Warszawie urządzałem sobie całą wyprawę wzdłuż Kanału Żerańskiego, żeby po 20km dojechać do McDonalda nad Zalewem Zegrzyńskim. Żeby tam siąść i zjeść. To była taka nagroda, podsumowanie radości z jazdy.

McDonald to był synonim relaksu.

No i chyba taki miał być. Tak był zaprojektowany, żeby wszystko tam było na luzie. Przynajmniej od mojej strony tak to wygląda. Nie trzeba się więc było umawiać, rezerwować, robić grzecznych min do kelnera i polować na niego w celu zapłacenia rachunku. Siadasz gdzie wolne, jesz czym chcesz, o talerze się nie martwisz, bo papieru się nie potłucze. A dookoła wszędzie są ludzie w takim samym luźnym nastroju. Święty spokój. Kolorowo i niezobowiązująco.

Niektórzy twierdzą, że niezdrowo. Ja nic o tym nie wiem. Przez dwadzieścia lat romansu z McDonaldem zeżarłem chyba z tonę WieśMaków i ze dwie frytek. Gruby nie jestem. I generalnie zdrowie lepszy od większości ludzi na „zdrowych dietach”.

Tak naprawdę nie obchodzi mnie to czy zdrowo czy nie. Co to w ogóle znaczy? Jakbym się wybierał po zdrowie to bym szedł do szpitala, a nie do McDonalda czy KFC. Dla mnie było bardzo zdrowo, bo pozwalało mi odpocząć psychicznie po tygodniu napięcia. Po powrocie nastrój był doskonały i to wpływało na wszystko inne: na czele z odpornością na choroby.

Zniszczono mi to. Zniszczono mi kompletnie. Dla mnie rok 2020 był gorszy niż wojna.

Że covid zniszczył? Nie, żaden covid. To strach. I głupota. I perwersyjna przyjemność z kontrolowania życia innych lub bycia kontrolowanym przez innych, czyli mówiąc prosto: władza.

Wpadłem wczoraj do McDonalda i przekonałem się, że cały rytuał się zmienił.

Kolorowych obrazków i uśmiechów już nie ma – na ich miejsce są ostrzeżenia i zakazy. Wszystko poobklejane zasadami, z tym charakterystycznym uprzejmym wezwaniem do podporządkowania się z „dziękujemy” na końcu, zupełnie jakby człowiek miał jakiś wybór. Ludzie? Nie ma ludzi. Nie przychodzą, tylko zamawiają do domu. Bóg raczy wiedzieć po co. Przecież te rzeczy z McDonalda są dobre tylko zaraz po zrobieniu. Nieliczni co stali w środku, poruszali się jak manekiny z horrorów: bez twarzy, bez uśmiechów, w maskach, coś mamrotając do siebie.

Rytuał się zmienił: teraz przy wejściu – o ile ktoś ma odwagę wejść – zaczynamy przygodę od meldowania się instytucjom rządowym. Można przez śledzącą twoje położenie aplikację, można wypełnić formularz.

Po wejściu druga część rytuału: dezynfekcja. Zupełnie jakby w środku był szpital polowy i panował tyfus. Przypominają się zaraz sceny transportu do Auschwitz, tam też gości zaraz wysyłano na dezynfekcję. Obsługa? Kiedyś mieli być szczęśliwi albo przynajmniej udawać. Teraz snują się ponuro niczym lekarze po nieudanej operacji, z maskami w miejscu gdzie dawniej była twarz.

Wszyscy się trzymają od siebie z daleka i nie patrzą na siebie. Nie wiadomo czy z uprzejmości czy ze strachu. Na zewnątrz też nie było nikogo. Bo każdy stolik miał karteczki ze słowami „przepraszamy” i „dziękujemy”, których już nikt nie widzi, bo totalitarne rządy i usłużne korporacje pozmieniały ich znaczenie. Tylko jedno słowo ludzie odczytują między wierszami: „zakaz„.

Tak to wyglądało wczoraj, w środku czerwca w południowej Anglii. Czy w Polsce jest inaczej? Możliwe. Ale dopóki chociaż jedna część tego nowego rytuału strachu obowiązuje, McDonald nie będzie miejscem luzu i relaksu.

Bo nie ma relaksu tam, gdzie cię bombardują z każdej strony zaleceniami i ograniczeniami, gdzie ci maski przypominają co kilka sekund, że zawsze trzeba uważać i zawsze trzeba się bać. Bo wszystko jest niebezpieczne. Dlatego uprzejme firmy w imieniu totalitarnych, opiekuńczych rządów terroryzują nas – dla naszego bezpieczeństwa.

Kiedy jesteś szczęśliwy, nie jesteś bezpieczny.

Bezpieczny jesteś wtedy, kiedy nie jesteś szczęśliwy.

Ach, gdybym tak po dawnemu mógł przyjść sobie do McDonalda tylko po to, żeby przez godzinę nie przejmować się absolutnie niczym! Czy byłbym szczęśliwszy? No pewnie!

Ale nie mogę. Bo to już nie istnieje. Nie szczęście jest teraz priorytetem, tylko bezpieczeństwo. I McDonald, podobnie jak inne firmy świata, duże i małe, próbują robić wszystko, żebym był bezpieczny.

Tyle, że ja nie chcę! Ja chcę być szczęśliwy!

I dlatego do McDonalda chodzę raz na pół roku, mimo że dawniej bywałem dwa razy w tygodniu. I chodzę tylko po to, żeby sprawdzić czy coś się nie zmieniło. I jeszcze po to, żeby przypomnieć sobie nostalgicznie, że kiedyś było takie miejsce, gdzie mogłem się szczęśliwie zrelaksować.

No i zostałem z pytaniem: co teraz? Jak żyć?

Co ma zrobić ktoś z odwrotnymi priorytetami, członek Klubu Miłośników Szczęścia, nie należący do Związku Przerażonych Fanatyków Bezpieczeństwa zwanych także Wyznawcami Kościoła Zaszczepień?

Dostosować się? Kusi. Łatwiej by było powiedzieć sobie: trudno, jest jak jest, poddajemy się. Wkładamy maski, siadamy daleko od siebie i boimy się na rozkaz. A potem idziemy się cieszyć bezpieczeństwem w McDonaldzie.

Tylko po co?

No właśnie nie wiem. Po co tam iść teraz, kiedy przeszukują, wymuszają, raportują, dezynfekują? Z sentymentu po straconym światem? O tak, mnie łapie taki sentyment. Przyznaję się.

Ale zaraz sobie przypominał, że przecież nie muszę! Nic nie musimy. A świat jest duży.

No bo przecież pomyśl: jak w piekarni nie mają chleba, a zamiast tego proponują ci trociny, to co powiesz? „Trudno, wezmę co jest”? Czy też: „trudno, pójdę gdzie indziej”? Bo ja to drugie powiem. I pójdę gdzie indziej.

A przecież jest gdzie iść. Choćby ludzie uparli się zniszczyć wszystko co zbudowali (a są na dobrej drodze), to przecież zostają drzewa, góry, morze, śnieg. Wiewiórki zostaną i wróble. Wszystkiego nie zniszczą. A gdyby nas, szczęśliwych, zamknęli w więzieniu, to i tak przez okienko zawsze będzie widać gwiazdy.

Jeżeli masz apetyt na szczęście, to nie daj sobie wmówić, że zostałeś sam. Gdzieś tam, w którejś z tych cel siedzi inny entuzjasta życia i radości. Dlatego ja na przykład nie przestaję poszukiwać. Bo nawet jeżeli jeden żywy człowiek przypada na sto tysięcy robotów, to jest to całe mnóstwo ludzi. Tyle, że trzeba po drodze więcej ludzi zignorować. „Ludzi”, powiedziałem? Niech będzie, że ludzi, chociaż powinienem raczej powiedzieć: tego co z nich zostało.

Ostatecznie ilu przyjaciół potrzebujesz, żeby iść na piwo? Milion? Więc co ci przeszkadza, że ten milion piwo to pije wyłącznie w masce i tylko wtedy, kiedy rząd wyda zezwolenie?

Krótko mówiąc, jak nie ma szczęśliwego McDonalda, to nie powód żeby iść do bezpiecznego McDonalda.

To powód, żeby znaleźć całkiem inne miejsce.

Tekst Dlaczego ludzie chodzą do McDonalda napisał Martin na To Be Happy.

Podziel się z głupim światem