Wczoraj, równo z końcem sierpnia, skończyła się moja wakacyjna podróż.

Po raz pierwszy jeździłem po Polsce rowerem – w dodatku elektrycznym. Po raz pierwszy też wsadzałem rower do pociągów. Tyle mam lat, a dalej robię kupę rzeczy po raz pierwszy.

Czy zawsze tak będzie?

Mam wrażenie, że tak. Nowych rzeczy do zrobienia przybywa, zamiast ubywać.

Ze wszystkich rodzajów podróży wakacyjnych, najbardziej lubiłem podróże motorowerem. Dlaczego? Bo z jednej strony niezależność, z drugiej kontakt. Nie jestem zamknięty w puszce, jak w samochodzie, ale jadę gdzie chcę. Wiatr mi wieje, w dupę grzeje, dookoła wiejscy ludzie odwracają głowy patrząc na coś co wygląda na motocykl, ale jakoś dziwnie mały.

Poza tym nie mam prawa jazdy. I mieć nie chcę.

Teraz ten sposób podróży spadł na drugie miejsce. Rower wygrywa. Co prawda jest dużo wolniejszy, bardziej męczący, ale kontakt jest ogromny. Pisałem już o tym, więc tylko w skrócie powiem: jak jedziesz rowerem to tak jak byś biegł. Tylko mniej się męczysz.

Z wolnością w realnym życiu jest tak, że często rzecz, która daje ci wolność z jednej strony, z drugiej cię zakuwa w kajdanki. Najgorszy jest samochód: dostajesz wolność przemieszczania się kiedy chcesz i dokąd chcesz, ale ta zabawka kosztuje więcej czasu i pieniędzy niż jakakolwiek pozycja w domowym budżecie. Poza tym to „dokąd chcesz” w praktyce wcale tak fajnie nie wygląda. Próba parkowania w centrum miasta po staniu w godzinnym korku skutecznie wyleczą z koncepcji „samochód = wolność”.

Motorower – znacznie lepiej. Easy rider, wiatr we włosach i tak dalej. Ale i ta wolność ma swoją cenę. Dla mnie jest nią sam fakt, że mam ten motor. Mogę go zostawić i iść dalej, ale muszę do niego wracać. Do niego i po niego.

Dopiero z rowerem zniknęło to poczucie ciężaru, o którym zawsze muszę pamiętać. Nie ma miejsc niedostępnych – jeżeli mogę tam wejść to mogę i wjechać. Zniknęło uczucie, że jestem do maszyny przywiązany, że jesteśmy razem, na dobre i złe, że jak nią pojechałem to muszę nią wrócić. Zniknęło, kiedy zobaczyłem jak łatwo rower wsadzić do pociągu.


Z Lublina pojechałem najpierw do Janowa Lubelskiego. Przejechałem 100km w tym dniu. Nic szczególnego, każdy może przejechać 100km rowerem – pod warunkiem, że nie będzie jechał znowu 100km następnego dnia.

Potem byłem w Rzeszowie. I od tego dnia codziennie już byłem u kogoś, kto mnie zna dobrze, a ja jego nie za bardzo – przeważnie byli to słuchacze Odwyku. Wiem, że zobaczyłem tylko malutki kawałek tego, ile ten program zmienił w życiu paru ludzi, a słuchaczy są tysiące. I nie anonimowi oglądacze YouTube, którzy tracą zainteresowanie po 5 sekundach, jeżeli nic nie błyska, ale ludzie, którzy są w stanie siąść na pół godziny i posłuchać gadania niekoniecznie rozrywkowego. I każdy z nich to realny człowiek, to cały świat. Z żoną, mężem, dziećmi i kotem. Z pracą i zwyczajami i ulubionym smakiem lodów.

Media pozwalają zmienić kamień w górę.

Jak mały czuje się człowiek przy takiej górze! Ja wiem, że to w zasadzie moje gadanie, ale to tylko świeca w silniku. To nie iskra tej świecy pcha samochód. Na efekt tego, co robię publicznie składa się tyle elementów, że nie ma co gadać o odpowiedzialności. Ludzie mi na to zwracają uwagę od czasu do czasu, ale nie zdają sobie sprawy jak absurdalnie podchodzą do sprawy – bo to tak za każdy wypadek samochodowy winić świecę w silniku. Ona ma robić swoje, równo, mocno, tak jak trzeba. I to jest jej odpowiedzialność. Ale konsekwencje jej pracy – to nie jej sprawa.

Dawno już się wyleczyłem z podejrzewania, że to ja jestem centrum wszechświata.

Tym bardziej więc jestem pod wrażeniem, kiedy zobaczę od czasu do czasu jakiś efekt tego co robię. W tej podróży spotkałem ludzi wartych poznania. Przyjaźnić się warto z tym, z kim warto się przyjaźnić – niekoniecznie z każdym, kto się akurat trafił. Jeżeli twój wysiłek urodzi spotkanie takich osób, to jest to nagroda nieprzeliczalna na żadne pieniądze. Warto to docenić.

Czasem, podczas rozmów w tej podróży, musiałem sobie przypominać, że ja tu tylko przejazdem. I powstrzymywać się od natrętnej chęci pomagania każdemu, kogo zobaczę. I naprawiania wszystkiego, co zepsute. Jest w nas, ludziach, coś takiego, niestety, co każe nam wpieprzać się w nieswoje sprawy i bombardować każdego radami. Nie znoszę kiedy to robię i nie znoszę kiedy mi to robią.

Komuś, kto lubi ludzi, trudniej jest czasem nie uczestniczyć w ich trudnych decyzjach niż tylko obserwować z daleka jak film. Dziwne, bo u przeciętnego człowieka jest zwykle odwrotnie – zrobi wszystko, żeby go nikt w nic nie mieszał. Żeby nawet nie pytał o zdanie.

I tak, biernym i miernym życiem, stłumiliśmy w sobie naturalne odruchy. Odruch ciekawości, odruch pomocy drugiemu i przeżywania razem z nim tego, co on przeżywa. Fajnie się przekonać, że jeszcze umiem myśleć i czuć. Ale dać ludziom żyć po swojemu i robić własne błędy to nie mniej trudna sztuka.

Więc każdemu, z kim w tej podróży rozmawiałem życzę mądrości. I wyrozumiałości dla siebie samego, żeby nie potępiał się za błędy, które popełni. Tylko w szkole są testy, gdzie są prawidłowe odpowiedzi i nieprawidłowe. W prawdziwym życiu są po prostu odpowiedzi. I ich konsekwencje. Nie ma dobrych decyzji i złych decyzji. Są po prostu decyzje.

Dlatego nie ma się co potępiać za decyzje.

Już prędzej za tchórzostwo braku decyzji.

Bo można żyć dobrze i można żyć źle. Ale na potępienie zasługuje ten, kto w ogóle żyć nie chce.


Koniec filozofii, wróćmy do roweru.

Otóż rower elektryczny – sprawdza się. Nawet w takich długich podróżach. Zwłaszcza w długich podróżach. Prawdę mówiąc jestem pod wrażeniem, bo to nie jest specjalnie dobry rower. Zupełnie przeciętny. Ale jest wygodny, a cała ta część elektryczna, jak się okazuje, jest bardziej niezawodna niż silnik w motorowerze. Jeździłem rowerem i po asfalcie, po błocie, po piasku, po deszczu, wytrząsłem na wszystkie strony na zapomnianych drogach Polski i zupełnie się tym nie przejął.

Współpraca roweru z pociągami jest o wiele łatwiejsza niż się spodziewałem. Przynajmniej jeżeli chodzi o Przewozy Regionalne. We wszystkich pociągach mają wagony, w których jest dużo miejsca na rower. Myślałem, że to ciasna sprawa, ale gdzie tam.

Podróż w ten sposób jest w ogóle szokująco szybka. Do pociągu dojeżdżasz rowerem, a że elektryczny to pędzisz jak wiatr. Bierzesz go na peron i ładujesz do wagonu. A jak wysiadasz, to masz od razu czym jechać dalej. Nie czekasz na autobus, nie płacisz za taksówkę, nie wynajmujesz samochodu. Wsiadasz, jedziesz. Coś pięknego.

Tu sobie skręcisz do lasu, tam sobie staniesz nad strumyczkiem, dotkniesz, popatrzysz i jedziesz dalej. I nie mijasz wszystkiego obojętnie zza szyby, tylko naprawdę widzisz ten świat.

A świat, muszę, przyznać, jest piękny. Polska oczami podróżnika jest naprawdę jednym z piękniejszych krajów. Nieuregulowana do końca, nie ogrodzona, nie obstawiona reklamami, ale też i nie dżungla. To nie trawniki ostrzyżone równo co do milimetra, ale i nie krzaczory bez ładu i składu. Nie ma ciągnących się przez 100 km pól kukurydzy, ale jednak jest porządek w krajobrazie.

Nie doceniamy tego, bo nie podróżujemy. Nie podróżujemy, bo pędzimy. Im szybciej do celu tym lepiej. A przecież to co po drodze, to ominięte i rozmazane w pędzie, nadaje cały smak podróży.

To był strasznie długi tydzień. Subiektywnie patrząc trwał jakieś dwa miesiące. Zrobiłem rowerem ok. 400km. Ekwiwalent jakichś 4000 motorowerem, biorąc pod uwagę jakość kilometrów a nie tylko ich ilość.

Czy polecam?

A skąd. Nie polecam. Bo jak sam z siebie nie masz ochoty na podróże, na wiatr, deszcz i słońce, to polecaniem ci tylko zaszkodzę. A jeżeli chcesz dotknąć trochę świata dookoła ciebie, to pojedziesz nawet jak ci wszyscy odradzają.

Dlatego nie polecam. Nikomu. Ani trochę.

Podziel się z głupim światem