W 2013 Smarzowski, autor fantastycznego filmu „Wesele”, wypuścił w świat film Drogówka. Reakcje były łatwe do przewidzenia: ci, którym się „Wesele” podobało krzyknęli „hurra”, ci którym się nie podobało jęknęli „o nie, znowu”. Jak to w Polsce: za albo przeciw, tertium non datur.
Mnie nie interesują ani reżyserzy, ani aktorzy. Mnie interesuje film.
„Drogówka” to z grubsza skrzyżowanie „Wesela” z „Psami”. Z „Wesela” wzięto konstrukcję psychiczną ludzi, których moralność jest na poziomie deski od kibla, a z „Psów” świat policji.
Policjanci z „Drogówki” Smarzowskiego to ludzie prości do porzygania. Nie mają w życiu żadnych zainteresowań poza chlaniem, braniem łapówek oraz kopulacją z każdą napotkaną panią. Film otwiera nam oczy. Jak się okazuje każda jedna warszawianka jest puszczalska, każdy jeden kierowca oferuje łapówkę, a każdy jeden policjant ją bierze. Wszyscy tarzają się we własnych rzygach i spermie i klną tak, że film „Psy” wygląda jak konklawe.
Film wygląda tak, jakby reżyser próbował pobić rekord świata w pokazywaniu społecznego syfu. A że tyle syfu ile potrzeba zwyczajnie nie ma, to wyolbrzymił każde występujące w przyrodzie polskiej buractwo z dziesięć razy.
I to jest jeden z dwóch głównych problemów z filmem „Drogówka”.
Choćbyśmy nie wiem jak chcieli nie da się śledzić przez cały film i sympatyzować z ludźmi, którzy nic innego w życiu nie robią, tylko piją, rżną, chodzą po burdelach i okłamują żony. Brak stopniowania, brak kontrastów, brak kontrolowania tempa powoduje, że widz przestaje czuć cokolwiek. Syf jest syfem tylko w kontraście do nie-syfu, a w filmie mamy wyłącznie syf przechodzący w inny syf, na tle ogólnego syfu.
Skutkiem takiego nagromadzenia ładunku jest to, że po 15 minutach mamy kompletnie w dupie wszystko co się dzieje. Wiadomo, że dalej będzie to samo, bo postacie są zbyt prymitywne, żeby nas czymkolwiek zaskoczyć. Są tak płaskie i płytkie, że trudno w ogóle rozróżnić kto jest kto.
Zapamiętałem tylko głównego bohatera, bo ma przez cały film tą samą charaktetystyczną minę oraz jego kolegę, który powtarza co zdanie „de facto” i przez cały film nie robi nic innego, tylko rżnie wszystko co się da, łącznie ze swoją żoną, żeby absurd był już kompletny.
Nawet śmierć bohaterów, która powinna choć trochę szokować, jak ta z filmu „Psy”, nie robi tutaj żadnego wrażenia. O ile w „Psach” widzimy ubeckie szuje, ale szuje, które są na swój sposób sympatyczne i ludzkie, to w „Drogówce” mamy praktycznie zwierzęta. Nie umiemy się postawić na ich miejscu, nie czujemy, że mimo wszystko ciekawie by było mieć takiego kolegę. Co prawda ci z drogówki bawią się, żartują, mają swoje powiedzonka, ale sposób ich życia jest tak pusty i odrażający, że widz zamiast się przejmować, że któryś z nich odwalił kitę, odkrywa, że go to wszystko wali.
Trzeba to powiedzieć: Smarzowski spieprzył sprawę. W filmie „Wesele” pokazał totalną zgniliznę moralną wsi i zrobił to dobrze. Rozwijał akcję we właściwym tempie, eksponował kontrasty, postacie czynił wiarygodnymi. W „Drogówce” zaczął od tego co w „Weselu” było na końcu: czyli obnażył wszystko od razu na początku i powtarzał wszystko w kółko przez cały film.
Drugim problemem, który potęguje wszystkie negatywne efekty, jest idiotyczny sposób kręcenia całego filmu. Otóż „Drogówka” jest w połowie nakręcona… komórką. I to nie najlepszą. Nie dość na tym: praktycznie wszystkie ujęcia są krótkie, rwane i szarpane, jak YouTube po piętnastu kawach. „Drogówkę” ogląda się jak filmik z internetu stworzony przez człowieka z ADHD, który pierwszy raz w życiu robił filmy.
Ma to swój urok – przynajmniej na początku. Ale szybkie skakanie od ujęcia do ujęcia bez żadnych sensownych przejść wymaga dużego skupienia się, żeby się dało śledzić co się w ogóle dzieje. W połączeniu z intensywnością bombardowania nas syfem daje to dwa efekty. Piewszy to zmęczenie, drugi to wrażenie, że nic z tego co widzimy nie jest specjalnie ważne. Jakieś-tam urywane sceny z życia, bez większego znaczenia.
Kręcenie z komórek i szarpanie obrazem to niekoniecznie zła technika. Podobną z powodzeniem wykorzystano np. w filmie „District 9”, gdzie początek historii poznajemy wyłącznie z „komórkowania” głównego bohatera przez ludzi wokół niego.
Ale o ile reżyser „District 9” wiedział, że takie śledzenie całej historii jest na dłuższą metę zbyt męczące dla widza, o tyle Smarzowski kompletnie nie ma wyczucia. W „District 9” w którymś momencie (bardzo płynnie) komórki i kamery przemysłowe przechodzą w standardowe, wygodne dla widza ujęcia. I słusznie, bo inaczej uniemożliwiłoby nam to skupienie się na samej historii. Ale w „Drogówce” reżyser chciał chyba, żebyśmy się skupili na podziwianiu jego artystycznych pomysłów.
Krótko mówiąc: to nie jest film dobry.
To jest film zepsuty. Film, który robi wrażenie, że reżyser ma wszystko głęboko w dupie. Łącznie z widzem i historią, którą chce powiedzieć. Zresztą sam film nie ma nam nic sensownego do powiedzenia i nawet nie ma zakończenia. Kończy się zupełnie idiotycznie i pozostaje nam nie tyle niedosyt, co poczucie bezsensu. Niestety nie bezsensu świata, w którym żyjemy, ale bezsensu filmu, który właśnie widzieliśmy.
Szok? Szok jest ciekawy, szok może sprawić, że film jest dobry.
Ale co dokładnie ma nas szokować w „Drogówce”? Że policjanci biorą łapóki czy że klną? Bo w to, że wszyscy jak jeden mąż rżną panienki w krzakach które wolą to niż zapłacić 50zł za mandat, nikt nie uwierzy. Litości, to naprawdę nie lata dziewięćdziesiąte, gdzie byle bluzg szokował tak, że kabarety robiły z tego skecze.
Wymyślić absurdalny świat, naładowany po brzegi brudem, smrodem i kopulacjami to o wiele za mało żeby uznać film za wart uwagi.
Film jest zły i tyle. A właściwie nie tyle zły, co zepsuty. Jest źle zrobiony. Jest niewarty oglądania. Nie mam bladego pojęcia co pił reżyser fantastycznego „Wesela”, że aż tak spieprzył robotę w „Drogówce”.
Plusy? A są! Doceniam przede wszystkim fajne, naturalne dialogi, bez tego sztucznego poprawnego profesjonalizmu, którego pełno w polskich filmach. Jest w „Drogówce” i klimat i jakaś spójność tej całej nieszczęsnej koncepcji.
Ale niczego to nie zmienia.
Jak powiedział Olo w filmie „Psy”: przecież tego się nie da jest.
Nie polecam nikomu.