W marcu 1990 roku w stolicy USA na schody prowadzące do Kapitolu wczołgali się niepełnosprawni.
Cały kraj zobaczył symboliczny obraz tego jak wygląda życie kogoś, kto nie może użyć nóg, żeby wejść, tam gdzie wszyscy już byli.
Zdjęcia zrobiły wrażenie i wlekący się projekt ustawy o niedyskryminowaniu ludzi na wózkach doznał nagle cudownego przyspieszenia.
Cała ta historia zaczęła się kilkadziesiąt lat wcześniej od krawężników. Ludzie, którzy jeździli na wózkach inwalidzkich (polska nazwa tego urządzenia jest okropna) mieli dość siedzenia cicho w domach i zachciało im się żyć. Zamiast być utrzymywanym przez litość innych, postanowili stanąć na własnych niepełnosprawnych nogach. I pierwszą przeszkodą okazały się krawężniki.
Zorganizowali się więc w grupy i zaczęli wołać i przekonywać, żeby te krawężniki ściąć albo zrobić podjazdy, żeby dało się takim wózkiem wjechać na chodnik. Pomysł był dobry, dużo nie kosztował, nikomu nie przeszkadzał. Więc w czym problem?
Problemem okazała się siła inercji i przyzwyczajenia. W latach 60-tych miejsce niepełnosprawnego było w domu, jego zawodem było wzbudzanie litości, a rolą społeczną życie z jałmużny. Większość niepełnosprawnych zaakceptowała taki standard, ale z czasem coraz więcej aktywnych, świadomych, odważnych i kochających wolność ludzi miało tego dość. I przestali siedzieć cicho.
I tak, po kilkudziesięciu latach konsekwentnego zmieniania swojego wizerunku i przyzwyczajeń społeczeństwa, Amerykanie przestali w końcu widzieć w człowieku na wózku ofiarę losu, której należy się litość, a zaczęli widzieć człowieka, któremu należy się szacunek. Kogoś, kto nie przestał być w pełni człowiekiem, tylko jest po prostu inny.
Tak było w Stanach Zjednoczonych.
A jak jest w Polsce?
Prawie 30 lat po wydarzeniach na Kapitolu tym razem polscy niepełnosprawni pokazują wszystkim, że istnieją i że mają dość bycia ignorowanym.
Ale na tym podobieństwa się kończą.
Bo o ile Amerykanie walczyli o prawo, żeby nie być zdanym na niczyją łaskę, to Polacy walczą o to, żeby być zdanym na łaskę państwa jeszcze bardziej.
Pierwsi chcieli samodzielności zamiast opieki. Drudzy krzyczą, że mają za mało opieki i żądają więcej.
Amerykanie byli gotowi płacić za to, żeby zyskać więcej wolności. Polacy są gotowi oddać resztkę wolności po to, żeby zyskać więcej pieniędzy.
Hasła Amerykanów z tamtych lat brzmiały: „nie chcę żadnych przywilejów, nie chcę niczyjej opieki, chcę tylko mieć te same możliwości, które mają inni„. I nie chodzi tutaj o absurdalne żądania typowe dla naszych czasów, że człowiek bez rąk żąda od całego świata, żeby mu ręce odrosły. Nie, chodzi o zwykłe ścięcie krawężnika. Albo o zbudowanie toalety w szkole tak, żeby człowiek, który nie może iść na własnych nogach, nie musiał być dodatkowo upokarzany, kiedy musi się załatwić.
Bo skoro i człowiek z nogami i człowiek bez nóg płaci podatki, z których buduje się drogi, budynki i szkoły, to dlaczego buduje się je tak, żeby tylko ten pierwszy mógł z nich korzystać? Dlatego, że na tego drugiego nikt nie zwraca uwagi, milcząco zakładając, że miasto, drogi i szkoły są nie dla niego. Miejsce kaleki jest w domu, gdzie pod czyjąś opieką i na czyjś koszt wegetuje sobie wygodnie tak, żeby nie przeszkadzać innym.
Protestujący mieli więc rację.
Ironia polega na tym, że to, z czym amerykańscy niepełnosprawni walczyli wtedy, jest dokładnie tym, o co polscy niepełnosprawni walczą dzisiaj.
Czyli o to, żeby siedzieć w domu pod czyjąś opieką i na czyjś koszt, i wegetować sobie wygodnie nie przeszkadzając innym. Ale na to potrzebne są pieniądze i właśnie tych pieniędzy (moich i twoich) żądają protestujący od państwa (czyli od polityków, do których nasze pieniądze należą).
Jeszcze większa ironia polega na tym, że życie finansowane uprawianiem agresywnego żebractwa nazywają „godnym życiem„. Przy czym poziom godności jest wprost proporcjonalny do tego ile się wyżebra. Wychodzi na to, że im bardziej żyjesz na czyjś koszt, tym bardziej rośnie twoja godność. Nie bez powodu w szkołach, uczelniach i urzędach jest tak wysoki poziom godności.
Ja się upieram przy klasycznej definicji godności, która wyklucza branie czegokolwiek bez dawania czegoś w zamian. Według tej definicji godne życie to takie, w którym więcej dajesz niż bierzesz.
Mam więc wyjątkowo mieszane uczucia jeżeli chodzi o protesty niepełnosprawnych. Bo empatia każe mi być po ich stronie, ale wstręt do szukania poprawy własnego życia w kieszeniach innych ludzi każe mi się trzymać z daleka. Realizm mi mówi, że istnieje granica niepełnosprawności, za którą nie sposób być użytecznym, ale doświadczenie przypomina, że znam wielu niewidomych programistów i niepełnosprawnych przedsiębiorców, którzy są daleko bardziej samodzielni i samowystarczalni niż przeciętny student w tym kraju. Wiem, że różnica między nimi a kimś, komu z oczu patrzy „jestem ofiarą losu, daj mi, bo mi się należy” nie polega wcale na różnym stopniu niepełnosprawności. Polega na różnicy w nastawieniu do siebie i do życia.
Są wśród nas ludzie, których ciało za bardzo ogranicza, żeby cokolwiek pożytecznego robić i móc się z tego utrzymywać. Ale są bardzo nieliczni w porównaniu z resztą. Bez specjalnego obciążenia dla nas wszystkim moglibyśmy ich wspierać metodą ściepy. I myślę, że byłaby na to powszechna zgoda nawet w mojej minarchistycznej wizji zupełnie nie-opiekuńczego państwa minimum. Dać im po 500zł? Nonsens. Dać im po 3000zł! Ale jednocześnie przestać rozdawać tym, którzy mają wszelkie możliwości, żeby brać swoje życie w swoje ręce.
Mimo to, widzę różnicę między prawem do szukania pracy a prawem do dostania pracy. Między prawem do zarabiania pieniędzy a prawem do bycia na utrzymaniu. Między proszeniem innych ze świadomością, że nikt nie ma obowiązku mnie utrzymywać, a wymuszaniem na innych w przekonaniu, że mi się należy.
I dla mnie ta różnica jest bardzo istotna.
Dlatego kiedy widzę w sejmie przepychanki straży marszałkowskiej z kobietą protestującą na rzecz niepełnosprawnych, kiedy słyszę jak krzyczy co chwilę, że „matka”, że „naród”, że „ratujcie dzieci”, kiedy widzę jak robi z każdej przepychanki taki dramat jakby ją tam torturowano, to brzydzi mnie i ta kobieta, i ten oferma strażnik, i te miernoty które mu wydają polecenia, i ten cały sejm i te wszystkie media, które to opisują.
I myślę sobie, że kiedy ta kobieta osiągnie już to co zamierza, kiedy dadzą jej te nasze pieniądze i protest się skończy, to jaki zostanie nam po tym wszystkim obraz niepełnosprawnego?
Czy będziemy w nim widzieć człowieka takiego jak my, chociaż innego, czy stuprocentową ofiarę, która oprócz wzbudzania litości nic już nie może nikomu zaoferować? Czy kogoś, kto się poddaje i błaga o ratunek czy też kogoś, kto walczy z przeciwnościami i je zwycięża, inspirując nas wszystkich do bycia odważniejszym?
Czy kogoś kto walczy o godność i wolność czy kogoś kto walczy o pieniądze?
Nic nie jest proste w takich sprawach. Poczucie desperacji jest ogromne. Ale mam wrażenie, że można to wszystko zrobić lepiej.