Pojechałem szukać papierniczego. Znalazłem go o godzinie 9:55. Otwierali o 10:00. Panie patrzyły na mnie ze środka, ale nie otworzyły. Widać sumienie im zabraniało.
Zsiadłem z roweru i wdepnąłem w gówno. To było nie do uniknięcia. Nie było to bowiem jedyne gówno na ulicy. Cała ulica spływała stolcem. Gówienko tu, gówienko tam… Czyżby wiosna? Czego jak czego, ale gówna to w Polsce nie zabraknie.
Miałem pięć minut, więc rozmazałem to gówno z buta na wszystkich możliwych krawężnikach. Niech inni też skorzystają. Nie jestem pazerny.
Podczas tej operacji zauważyłem drzewo. Drzewa, jak wiadomo, w Polsce są święte. Dlatego też warszawiacy robią wszystko co mogą, żeby rosły im w zdrowo. A na czym najlepiej rosną drzewa w stolycy? Na stolcu, ma się rozumieć. Srają więc mieszkańcy swoimi psami w przekonaniu, że dopomagają matce naturze.
Drzewo wystawało z ulicy. Wokół niego był kwadrat ziemi, jakiś metr na metr. I na tym obszarze naliczyłem przynajmniej dwadzieścia gówien. Rozmaitego koloru, typu i gatunku.
Imponujące.
Miałem zrobić zdjęcie, ale stwierdziłem, że mniej ludzi przeczyta tekst z takim zdjęciem. Ludzie jednak nie zawsze doceniają.
Cudze chwalicie, swego nie znacie. No bo powiedzcie mi: w jakim innym kraju w Europie znajdziecie na chodniku w stolicy kraju, 7 km od pałacu prezydenta, dwadzieścia gówien na metr kwadratowy?
Nie znam statystyk, ale założę się, że Polska jest rekordzistką w dziedzinie zagówniania drzew i chodników. Nikt nie ma tylu gówien na chodnikach co my. Oto mój kraj, płynący wódką i stolcem. Oto stolyca stolca, stoleczne miasto Warszawa.
Znając więc umiłowanie Polaków do gówna, o którym przypomina nam co wiosnę jego obecność na ulicach w niespotykanym w innych krajach stężeniu, dlaczego dziwią niektórych ulubione sporty narodowy Polaków? Takie jak: wyciąganie gówna z przeszłości lub obrzucanie się gównem.
Zwłaszcza publiczne.
Bo jak gówno to tylko publiczne!