Przeczytałem dziś artykuł pod tytułem „A letter from the fat person on your flight„.
Jest to opis sytuacji, w której nieznajomy grubas zajmuje środkowe miejsce w samolocie, opisanej z perspektywy owego grubasa. Tłuścioch – a raczej tłuściochini – pod zirytowanymi spojrzeniami współpasażerów przeżywa chwile upokorzenia i wstydu. Za pomocą swojego spojrzenia przeprasza wszystkich, że żyje a kiedy już nie może znieść tego braku miłości w samolocie, ucieka do kibla, żeby tam się wypłakać.
Ogólnie chodzi o to, żebyśmy traktowali grube baby w samolocie z miłością i wyrozumiałością, na jaką zasługują. Bo, kiedy nie uśmiechasz się inkluzywnie, gdy ktoś ci brzuchem przyciska twarz do szyby, jesteś rasistą.
Grubofobem.
Mam problem z takim ujęciem tematu. Autor zakłada w tym wszystkim, że ktoś jest gruby na mocy takiego samego zrządzenia lasu jak to, że ktoś jest Murzynem. Po prostu taki jest, tak się stało i nikt nic na to nie poradzi. Więc cieszmy się naszą grubością.
Poza paroma wyjątkowymi przypadkami, jest to oczywisty nonsens. Tłuścioch tłuściochem został na własne życzenie. To nie jest choroba, którą się można zarazić. To efekt codziennych wyborów, żeby jeść boczek zamiast jabłka i popić coca-colą zamiast sokiem. To konsekwencja wożenia dupy w samochodzie zamiast jazdy rowerem i ośmiu czekoladek na dobę.
O ile więc zachęcam wszystkich do ogólnej życzliwości dla drugiego człowieka w ciasnym samolocie, nie mogę potępić nikogo za to, że obrzuca zimnym spojerzeniem babę, która postanowiła obdarzyć konsekwencjami swojego niepohamowania w obżarstwie wszystkich nieznajomych ludzi, z którymi się styka.
Bo kiedy jeden odmawiał sobie przyjemności, drugi miał to wszystko gdzieś i żarł ile zlezie. Pierwszy robił to po to, żeby tłuszcz mu w życiu nie przeszkadzał. A oto teraz znalazł się w sytuacji, kiedy tłuszcz mu właśnie przeszkadza. Klnie więc sobie w myślach, powstrzymując się przed tym, że powiedzieć na głos:
– Chcesz żreć, to sobie żryj, ale nie moim kosztem!
Jeżeli śmiejesz się z grubasa to nie śmiejesz się z nieszczęścia. Bo to nie jest coś, co mu się przytrafiło, to jest coś, co ze sobą zrobił. Jego wielorybie kształty ogłaszają codziennie całemu światu:
– To ja, tłuszcz. Należę do faceta, który nie panuje nad swoimi zachciankami. Dogadza sobie, ile wlezie. A ja, tłuszcz, jestem tylko konsekwencją. Proszę się więc mnie nie czepiać, tylko właściciela.
Jeżeli właściciel je i akceptuje te konsekwencje, to w czym problem? Śmiej się, irytuj, rób co chcesz. To on tobie przeszkadza, nie ty jemu a ten fakt jest wynikiem jego wyborów, nie twoich. To jest właśnie ta konsekwencja.
A jeżeli nie akceptuje konsekwencji, jeżeli chce napychać twarz od rana do wieczora ciastkami i czekoladą, ale swoją grubość traktuje jak zarażenie się wirusem, na co nikt wpływu nie ma, to tym bardziej się śmiej. Bo głupota jest śmieszna.
I tobie ulży, i jemu pomożesz.
Bo grubas ewidentnie potrzebuje motywacji.
Coś niedobrego dzieje się ze światem: ludzie masowo odmawiają brania na siebie konsekwencji własnych decyzji. A kiedy inni konfrontują ich z tymi konsekwencjami, zaraz doszukują się w nich faszystów i rasistów.
No, jeżeli mówienie komuś, że jak siądzie gołą dupą w pokrzywach to go będzie bolało, jest przejawem faszyzmu, jeżeli śmianie się z tego jak się potem drapie w te bąble na dupie jest razizmem, to jestem w dobrym towarzystwie. Jezus był pierwszy.
Niech mi Bóg wybaczy, ale nie będę się litować nad grubasami w samolocie, bo grubość to nie ciąża. Nic im się złego nie przytrafiło. Jak żyli, tacy są i tyle.
Życie pijaka, palacza, grubasa, hazardzisty jest niewątpliwie trudne i dobrze czasem popatrzeć na świat ich oczami. Ale co innego zrozumieć sytuację człowieka, a co innego niszczyć związek między wyborami życiowymi a konsekwencjami tych wyborów.
Bo ten związek chroni nas najlepiej przed zostaniem pijakiem, palaczem, grubasem i hazardzistą. Nie niszczmy go.