Od dwóch lat mieszkam w Hiszpanii. Aktualnie w Torrevieja, niedaleko Alicante i to właśnie tutaj mnie złapał COVID-19. Zupełnie dosłownie, byłem chory. Dominika – prywatnie żona – w lutym pracowała w popularnej restauracji w mieście, a jak wiadomo mało jest miejsc lepszych do zarażania się wszystkimi możliwymi zarazkami niż niewielka restauracja pełna ludzi z całego świata. W lutym COVID-19 roznosił się w Hiszpanii na prawo i lewo. Jako ćwiczenie możesz sobie wyliczyć z iloma ludźmi trzeba się mieć bliski kontakt w ciągu dnia (w restauracji wystarczy odebrać od niego talerz a potem podrapać się w nos), żeby prawdopodobieństwo zakażenia zbliżyło się do 100%. Można realnie przyjąć, że w lutym w tak międzynarodowym miejscu jak Torrevieja, gdzie wszyscy chodzą ciągle po restauracjach, 5% ludzi była już zarażona.
Rząd w Madrycie z właściwą sobie prędkością reakcji, zorientował się w marcu, że ludzie chorują na coś nowego. Na opanowanie emidemii w zarodku było dawno za późno. Dobrym rozwiązaniem było więc zaakceptować tą rzeczywistość, skoro już jest, ale pokażcie mi współczesny rząd, który akceptuje rzeczywistość. Nikt nawet nie wpadł na pomysł, żeby zmierzyć ile ludzi jest chorych w całej populacji. Wybuchła histeria, daleko większa niż wszystko, co miało miejsce w Polsce, Wielkiej Brytanii czy w Niemczech. Ludzie żądali, żeby rząd zrobił COŚ. Zgodzą się na wszystko, byle tylko poczuć się bezpiecznie.
I rząd, jak to rząd: jak tylko usłyszał, że może wszystko, dostał ślinotoku i erekcji. I zgodnie z hiszpańską tradycją zareagował wprowadzeniem Hiszpańskiej Inkwizycji. A im bardziej poprzednio urzędnicy byli beztroscy i mieli wszystko w nosie, tym bardziej teraz zapragnęli pokazać jak bardzo wszystko mają pod kontrolą i jak sprawnie reagują. Wybrano więc metodę najpopularniejszą w Hiszpanii: zastraszenie, zakazy i przemoc.
Kiedy się to działo, ja już byłem po chorobie COVID-19. Zaraziłem się w lutym od Dominiki, która się zaraziła w barze. Jestem zresztą pewny, że zaraziłem się wcześniej wszystkim innym co aktualnie krążyło w powietrzu, bo takie już są uroki pracy w barze. Z medycznego i statytycznego punktu widzenia jest po prostu niemożliwe się niezarazić niczym w takim miejscu w trakcie epidemii, kiedy nikt nie zachowuje żadnej szczególnej ostrożności.
Jak przebiegło u mnie COVID-19? No a jak myślisz? Tak jak COVID-19 zwykle przebiega: nijak. Trzy dni byłem wyraźnie słabszy. Gardło miałem podrażnione. Nie wiem czy miałem gorączkę, jeżeli tak to niewielką. A potem przeszło.
A ty czego się spodziewałeś? Dramatycznego opisu z telewizji? Gdybym miał 90 lat, mieszkał w zapylonym mieście i był chory na zapalenie płuc, to owszem, z pewnością przeżywałbyś teraz upojne chwile czytając opis mojej walki o każdy oddech.
Ale powiedzmy sobie uczciwie: ilu wśród nas ma 90 lat i jest chorych na zapalenie płuc? Niewielu raczej, prawda? Dlatego wolimy korzystać z dzielnej pracy dziennikarzy, którzy w pocie czoła latają za najbardziej dramatycznymi przypadkami, żeby nas przestraszyc na śmieć czymś, co nie stanowi dla nas większego zagrożenia niż codzienne wyjście z domu na spacer.
Tylko nie wiadomo dlaczego ludzie zapominają przy tym, że to telewizja, a nie życie. I dlatego pokazuje przypadki wyjątkowe a nie typowe. Typowe są nudne, a ludzie chcą coś przeżyć przed telewizorem, bo nie mają własnego życia.
Typowy przypadek to nawet nie był taki jak mój: większość zakażonych COVID-19 nie ma zupełnie żadnych objawów i pewnie nigdy się nie dowiemy, żeby byli zakażeni. My przynajmniej mieliśmy lekkie, dzięki czemu mogę teraz napisać, że ze dwa razy kaszlnąłem i czułem się parę dni osłabiony. Dominika miała mniej więcej podobnie.
I na tym się kończy sprawa wirusa, bo według liczb dziś w Hiszpanii jest już po epidemii. Z czego można domniemywać że w zasadzie większość ludności już jest zarażona i przeszła z powodzeniem pierwszy raz w życiu tą nową chorobę. Za co paradoksalnie należy się wdzięczność dla niekompetencji rządu, który tak długo nic nie robił. Tylko dzięki temu Hiszpania jest już w zasadzie odporna, podczas kiedy taka Polska może mieć problemy jeszcze długo czas, rozwlekając problem w czasie. Bo ostatecznie nie ma innego wyjścia: wszyscy musimy to przejść. Tak jak wszyscy musimy przejść grypę. Wcześniej czy później.
No ale to wiem ja. Bo ja czytam dane, słucham fachowców, analizuję informacje i akceptuję rzeczywistość, nawet jeżeli mi się ona nie podoba.
Tymczasem Hiszpanie oglądają telewizję. I powtarzają jak papugi slogany:
„Bądź bezpieczny” – powtarza każdy jak papuga, nie zdając sobie nawet sprawy, że to taki sam zaprogramowany, bezmyślny i nic nie znaczący slogan jak „Big Brother is Watching” z powieści Orwella.
„Patrz ile ludzi umiera” – mówi mi policjant, od którego dostaliśmy po 600 euro na głowę kary za to, że wychodząc po chleb do piekarni szliśmy z Dominiką za blisko siebie. „No ile?” – pytam go. Nie wie.
„Patrz co się w innych krajach dzieje” – mówi mi drugi, zdenerwowany moim subtelnym przemyceniem do rozmowy słowa: dyktatura. „No co się dzieje w tych krajach?” Nie wie. Skąd ma wiedzieć, nie był w żadnym i w żadnym języku nie mówi. Ale powtarza, bo taki ma program w głowie. I złości się, że się zupełnie nie boję haseł, którymi się ludzi programuje, żeby wywoływać strach i zmuszać do posłuszeństwa. A ja się tylko ironicznie uśmiecham. Nie oglądam telewizji. Nie daję się programować. Przecież to ja jestem programistą.
Zagrożenie wirusem się de facto skończyło, i niewiele złego może się już stać, nawet gdyby wszyscy na siebie zaczęli pluć na ulicach. Ale społeczna rzeczywistość w Hiszpanii wygląda dalej jakby dookoła szalała Czarna Śmierć i losowo wybierała na śmierć co trzecią osobę w każdym domu. Połowa ludności w to gorąco wierzy, chodzi w świętych maskach i skwapliwie donosi na każdego, kto się nawinie (donosicielstwo w Hiszpanii rozkwitło nieprawdopodobnie). Druga połowa wszystko ma w dupie, niczego nie przestrzega i nic wiedzieć nie chce. Czy zagrożenie jest czy też go nie ma, wszystko im jedno. Gdyby to naprawdę była ta Czarna Śmierć a nie jakis głupi COVID, to by też to mieli w nosie i roznosili zarazę w najlepsze. Ta grupa po prostu nie wierzy w realność niczego. Uwierzą że kamień istnieje, tylko kiedy ktoś w nich rzuc i trafi w nos. Wtedy z kolei zapominają o wszystkim innym, niszczą swój dom bo jest z kamienia, i wołają o państwowy zakaz istnienia kamieni.
No dzieci po prostu.
Czy jest tu ktoś kto myśli trzeźwo, ocenia ryzyko i szuka optymalnych rozwiązań? Nie wiem. Jeżeli tacy gdzieś są to siedzą cicho.
Tymczasem rząd hiszpański, kiedy raz odkrył rozkosze terroryzowania ludzi na ich własne życzenie, nie za bardzo ma ochotę odpuszczać. Zakazy odpuszczają już sobie wszędzie w Europie, nawet w Czechach obowiązkowe maski sobie już odpuścili. Wszędzie zaczyna docierać, chociaż z trudem i za późno, że koszt tej imprezy jest przerażający.
Ale wątpię, czy przeciętny Hiszpan rozumie co to w ogóle jest firma. Dla niego to chyba coś w rodzaju: „miejsce gdzie mają pieniądze”.
Typowa mała firma funkcjonuje wszędzie na świecie tak samo: z jednej strony są pracownicy, a z drugiej klienci. Pracownicy coś dają klientom, klienci za to płacą. Bez pracowników nie ma usług i produkcji. Bez klientów nie ma zarabiania. Koszt pracowników musi się zrównoważyć z pieniędzmi od klientów. I tylko ta równowaga pomiędzy tymi, którym firma daje pieniądze i tymi od których pieniądze bierze, zapewnia możliwość stabilnego istnienia firm i powstawania realnego bogactwa.
Nie ma innej metody.
Jeżeli równowaga ekonomiczna nie jest możliwa, firma może istnieć z rozpędu, ale jej dni są policzone. Musi upaść. Alternatywą jest sztuczne przedłużanie życia pieniędzmi zabieranymi innym firmom. To się nazywa (uprośćmy to sobie): komunizm. Komunizm jest super, dopóki jest komu brać. Ale z czasem skończą się możliwości zabierania i wszyscy upadną. To jest kwestia matematyki, nie polityki. Tak się zakończył Związek Radziecki: biedą. Tak się zakończył PRL: biedą. Tak się kończy Wenezuela: biedą.
Równowaga ekonomiczna może nie być możliwa z różnych powodów. Bo pracownicy kosztują za dużo. Bo klientów jest za mało. Bo klienci za mało płacą.
Rządowe restrykcje demokratycznych rządów posłusznych oszalałym wyborcom, odebrały z dnia na dzień klientów firmom. Ludzie w panice naprawdę nie wiedzą co robią i głupim pomysłem jest ich słuchać: ale taki już pech demokracji. Te restrykcje wywołały już pierwsze bezpośrednie konsekwencje: masowe zwalnianie pracowników, którzy z czasem zostaną bez środków do życia i szans na ponowne zatrudnienie.
Ale ludzie to akceptują, bo żyją nadzieją, że to tylko przejściowe. Że to tylko na czas aż wszystko wróci do normy. Ludzie w Hiszpanii najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że nawet ta norma była już wcześniej na krawędzi przetrwania. Równowagę udawało się utrzymywać z wielkim trudem. Lokalne firmy, zwłaszcza te związane z turystyką, wychodziły na zero, ale były zmuszone płacić pracownikom poniżej obowiązkowej płacy minimalnej.
Ale teraz klientów nie ma. I nie będzie.
Wczoraj akurat łaskawy rząd pozwolił na otworzenie restauracji. W mieście powiało optymizmem! Tyle, że jest cała masa pozostałych restrykcji: siedzieć wolno tylko na zewnątrz i tylko w odległości 2 metrów od siebie, i dezynfekować trzeba wykałaczkę jaka spadnie na zdezynfekowaną podłogę, jeździć samochodem za daleko nie wolno i tak dalej. W zasadzie to i tak wszystko jedno czy restauracje są otwarte czy nie, bo dalej obowiązuje zakaz wychodzenia z domu przez cały dzień, chyba że po niezbędne rzeczy, przy czym nikt nie wie co jest niezbędne a co nie.
Tak więc do restauracji wolno pójść sobie tylko od ósmej wieczorem. Ale w praktyce masa ludzi to po prostu ignoruje: miasto wczoraj cały dzień wyglądało jak ul. Ludzie – wśród nich wielu obcokrajowców – wyleźli napić się kawy, piwa i wina, łamiąc przy tym sprzeczne ze sobą restrykcje. Ewidentnie mają dość.
Połowa tych ludzi chodzi w maskach, połowa bez. Ci co są w maskach mają je najczęściej brudne, spocone (pojawiła się moda na czarne, żeby nie było widać brudu), dotykają je rękami, ściągają i wkładają bez żadnej dyscpliny i sensu. Racjonalności w tym nie ma żadnej. Maska stała się ewidentnie kolejnym talizmanem, który ma magicznie chronić przed zagrożeniem.
To taka jakby figurka Matki Boskiej, tyle że zamiast przez diabłem, ma chronić przed wirusem.
Ale nawet te wczorajsze „tłumy na ulicach” to najwyżej połowa typowego obrotu restauracji. W takich warunkach ekonomicznej równowagi nie da się utrzymać. Chyba że dwa razy mniej pracowników będzie w stanie robić dwa razy więcej za tyle samo pieniądzy. Albo jeżeli ceny mocno wzrosną. Ale pierwsze jest niemożliwe, do drugiego nie dopuści rząd.
Bo rząd tymczasem robi wszystko co tylko może, żeby klientów nie było i żeby wszystko co tylko przynosi realny zysk, upadło w jak najszybszym czasie. Wygląda to tak, jakby wszyscy się umówili, że skończą z własnością prywatną, wszystko przejmie państwo i wszystkich będzie utrzymywać. Czyli: wprowadzi się pełen komunizm. I to najszybciej jak się da.
Albo właśnie taki jest plan w Hiszpanii: komunizm, albo też politycy w Madrycie są po prostu oderwani od rzeczywistości i nie zdają sobie sprawy z tego co robią. Spodziewam się, że, podobnie jak wszędzie, tutejsi politycy żyją sobie spokojnie i bogato z państwowego cycka i większość z nich nie skalała się nigdy prowadzeniem prywatnej firmy i zatrudnianiem ludzi. To by wyjaśniało dlaczego ci wszyscy ludzie nie widzą, że Hiszpania na ich oczach i z ich powodu umiera. Albo ściślej: zmienia się w Trzeci Świat.
Ja czekać nie będę. Ja stąd wyjeżdżam. Ja już nie mogę. Każdy kolejny news o postanowieniach władzy mnie jednocześnie rozśmiesza, szokuje i przeraża.
Dam przykład z dziś.
W połowie maja zaczyna się tu sezon turystyczny, z którego lokalni pracodawcy i pracownicy żyją cały rok. Od pracodawcy Dominiki wiem, że restauracja i hotel od listopada do kwietnia przynoszą straty, które pokrywa się zyskami z miesięcy letnich.
Co więc powiecie na nowy prezent, który szukują poddanym ministrowie króla w Madrycie: oto od 15 maja wszystkich turystów obowiązywać będzie 14-dniowa kwarantanna!
Krótko mówiąc, jeżeli chesz sobie poleżeć 3 dni na plaży w Torrevieja, będziesz musiał teraz zapłacić za nocleg nie na 3 dni, ale na 17 dni. Z których 14 spędzisz w domu i nawet plaży nie powąchasz. I przez cały czas, jeżeli nawet wyjdziesz kupić chleb, przy 40 stopniach ciepła, w pełnym słońcu, będziesz cały dzień chodzić z maską na twarzy.
Powiedzmy, że jestem nieuleczalnym sceptykiem, ale wydaje mi się, że taka oferta dla turystów może okazać się mało atrakcyjna.
Co to oznacza w praktyce dla miasta? Że nie da się utrzymywać hoteli i restauracji. Jedyne co może przetrwać w takich warunkach to usługi bardzo drogie (tylko wysoki komfort uzasadnia bardzo wysokie ceny) albo bardzo tanie (bardzo niskie koszty umożliwią działalność). Ale ani jednych ani drugich tutaj nie ma. Bez usług na odpowiednim poziomie, z rosnącym bezrobociem, z gwałtownym wzrostem drobnych kradzieży (bezrobotny też musi coś jeść), emeryci z bogatszych krajów Europy wyprowadzą się stąd. Ceny nieruchomości spadną, domy będą stać puste. Posiadacze mieszkań zarabiający na wynajmie poczują to bardzo boleśnie.
Już teraz jest fatalnie. Azar, nasz znajomy z Rosji, który mieszka w Torrevieja i zajmuje się wynajmowaniem pokojów w mieszkaniu, powiedział mi kilka dni temu, że od marca mieszkanie stoi kompletnie puste. I będzie puste. Nie ma żadnych rezerwacji. A jego mieszkanie było jednym z najtańszych, dlatego tam mieszkaliśmy przez pierwszy miesiąc kiedy tu przyjechaliśmy. Wcześniej funkcjonowało jak pozostałe interesy: utrzymywało się na styk, z minimalnym zyskiem. W takich warunkach brak przychodów odrabia się przez wiele lat – ale tylko pod warunkiem, że klienci wrócą. Ale można być pewnym że nie wrcą.
Torrevieja jest skazana na gwałtowne cofnięcie się w rozwoju. Teraz rostrzyga się czy będą to dziesiątki lat czy setki. Bo jest absolutnie realnym scenariuszem, że za 5 lat Torrevieja stanie się zapuszczoną, smętną wioską rybacką – taką jaką była setki lat temu. Ten sam los czeka sporą część kraju.
Inną alternatywą jest pełny komunizm z państwem które ma wszystko i o wszystkim decyduje. To zdaje się być marzeniem wszystkich.
Moja diagnoza co do Hiszpani AD 2020, po mocnym zanurzeniu się w tutejszą rzeczywistość na dwa lata, po niezliczonych rozmowach po hiszpańsku, angielsku, rosyjsku i nawet czasem po arabsku, jest brutalna i nieprzyjemna: jest to kraj tchórzy i niewolników, którymi rządzą niemoralni idioci. I wszyscy poza naprawdę nielicznymi wyjątkami, są oderwani od rzeczywistości.
Na to samo schorzenie cierpi generalnie cała Europa. Bo widać taki jest nieuchronny skutek bezpiecznego życia, wysokiej specjalizacji, przerostu państwa zapewniającego komfort i bezpieczeństwo. Skutkiem jest powszechna niesamodzielność, bierność, nieodpowiedzialność, brak inicjatywy. Sęk w tym, że Hiszpanie i tak odstają od tej marnie wyglądającej Europy. Cierpią na zanik instynktu samozachowawczego, który się u zdrowego człowieka włącza przy wpadaniu w przesadne absurdy życzeniowego myślenia. Polacy – nawet ci mało światli – mają taki instynkt. Hiszpanie żadnego.
To mentalność jest problemem. Nie sposób w Hiszpanii spotkać ludzi, którzy czują wewnętrzną potrzebę żeby uczyć się, liczyć, oszczędzać, planować na dłużej, rozumieć jak działa świat, czy chociażby liczyć się z konsekwencjami własnych działań i decyzji. Polska nie jest żadnym rajem, ale przynajmniej w Polsce spotkasz ludzi o rozmaitej mentalności. I wielu znajdziesz takich, którzy są zwyczajnie zbyt biedni, żeby ich było stać na oderwanie się od rzeczywistości i fruwanie w obłokach.
Dzisiejsza Hiszpania znajduje się w przerażającym stanie finansów i przerażającym stanie umysłów.
Nigdzie w Europie nie spotkałem tak żenującego poziomu angielskiego. I w ogóle jakiegokolwiek języka. To ogólny, ale zadziwiająco trafny miernik generalnego poziomu rozwoju społeczeństwa. Wiedza ekonomiczna jest żadna. Najprostsze pojęcia są niepojętą magią. Nawet wśród przedsiębiorców mało kto potrafi liczyć, ekstrapolować, oszacować coś szybko, planować. W Hiszpanii „wszystko będzie dobrze, bo tak czuję” ma rangę narodowej religii, a próby wprowadzania racjonalnego myślenia są traktowane jak świętokractwo.
W większym natężeniu występuje tu ten sam problem co i w Niemczech, Anglii czy Francji: dla typowego Hiszpana wszystko zbuduje, załatwi i wyleczy kto inny. Matka Boska, rząd, Unia Europejska albo maseczka na twarzy. Ktoś przyjdzie i zrobi coś jakoś. Nikogo nie interesuje co, kto i jak, i czy to w ogóle jest możliwe. Zadzwoni się i będzie dobrze. Trzeba być tylko posłusznym. Trzeba słuchać i czekać. Trzeba być biernym. Nie działa? No to trzeba słuchać więcej i być jeszcze bardziej biernym.
Nie zdziwiłbym się, gdyby narodową modlitwą przed snem było w Hiszpanii: „Matko Boska, spraw żeby nikt mi nie kazał myśleć”.
Jeżeli ktoś wciąż ma ochotę udawać się do Hiszpani, to informuję, że to skrzyżowanie obozu koncentracyjnego z przedszkolem. Ale jeżeli pociąga cię autentyczny, realny urok Hiszpanii z dawnych książek, wciaż jeszcze możesz go znaleźć w jakimś małym pueblo, gdzieś w górach, daleko od miast. Przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że mieliśmy okazję mieszkać w takim miejscu w Andaluzji przez rok. Nie spodziewaj się, że tam znajdziesz ludzi bardziej odpowiedzialnych, aktywnych czy rozsądnych. A gdzie tam, jeszcze gorzej. Będą czekać 40 lat aż jakaś dziewczyna z Polski przyjedzie, w 3 miesiące nauczy się języka, i zorganizuje lokalną społeczność żeby coś zbudować albo załatwić.
Ale tam jest klimat. Tam jest ciągle jeszcze, siłą rozpędu, piękno i kultura. Tam ciągle jeszcze na Boże Narodzenie śpiewają na ulicach, nalewają sobie likiery według receptury po pradziadkach i śpiewają żywe, prawdziwe flamenco – najpiękniejszy prezent na moje urodziny. Ale jak długo to jeszcze będzie istniało? Ci, którzy grają są już starszy. Młodzi nie mają już tej pasji i nie chcą się uczyć. W ostatniej tradycyjnej piekarni w pueblo nie ma już kto pracować.
Tymczasem to wszystko staje się nieważne. Aktualni eurobankruci: Włochy i Hiszpania, są na kursie samobójczym. Nie będzie tu na południu świetlanej przyszłości. Tym bardziej cieszę się, że zdążyłem zobaczyć ostatnie dni bogatej i pogodnej Hiszpanii, przejadającej z niepojętą beztroską swoje ostatnie oszczędności. Podziwiam tym bardziej tych ostatnich odważnych którzy budują, oszczędzają, przestrzegają. Ludzi pracowitych i odpowiedzialnych, twórców i wizjonerów, którzy wciąż ciągną resztką sił ten tchórzliwy, tłusty świat, obładowany milionami ludzi, którzy życie na cudzy koszt, cudzą odpowiedzialność i cudze ryzyko, nazywają normalnością.
Może jeszcze przyjdzie czas, że będę mówić po hiszpańsku codziennie. Ale jeżeli tak, to już na pewno w jakimś innym kraju.