Przez ostatni miesiąc przeżywałem tajemniczy brak zdrowia. Doświadczenie mało przyjemne i frustrujące, ale – jak to doświadczenie – pożyteczne i pouczające.
Przekażę wam teraz część tego doświadczenia w mini-poradniku „jak to robić z chorym”.
Najważniejsza zasada: primum non nocere! Po pierwsze nie szkodzić. To ważna zasada, bo nikt tyle nie zaszkodzi, jak ten co chce pomagać.
Pamiętać należy, że jak ktoś jest chory to owszem, czasem potrzebuje towarzystwa, ale dużo bardziej potrzebuje wyzdrowieć. A żeby wyzdrowieć, musi odpoczywać. A żeby odpocząć musi mieć trochę spokoju.
Kiedy więc przychodzisz do niego w odwiedziny, to nie zabieraj ze sobą stada przyjaciół i znajomych i nie organizuj imprezy nad jego łóżkiem. Nie zachęcaj go też do picia piwa i tańczenia can-cana, bo pewnie radośnie wypije i zatańczy, ale potem będzie zdrowiał tydzień dłużej niż trzeba.
Jeżeli jesteś rodziną chorego, to najlepiej w ogóle nie przychodź. A jeżeli już, to tylko pojedynczo. Bo jak jest 2 członków rodziny, to można być pewnym, że nie minie pięć minut jak zaczną się kłócić między sobą wciągając jeszcze do tego chorego. Biedak dostanie rosół, ale co z tego, jak go wymęczą tak, że nie będzie miał siły go zjeść następnego dnia.
Niezależnie o tego czy jesteś rodziną czy nie, nie wydzwaniaj do chorego przyjaciela trzy razy dziennie, zakładając, że chory istnieje po to, żeby cię pocieszać i upewniać, że jeszcze żyje. Pomyśl, że kiedy biedak ma dziesięciu tak dobrych, martwiących się o niego przyjaciół to przez cały dzień musi odbierać telefony. Więc zamiast odpoczywać sobie, pracuje na dwóch etatach: sekretarki i psychologa.
Jak koniecznie musisz wiedzieć jak się człowiek czuje o 16:30 i czy się coś zmieniło od 13:05, to kup dużo alkoholu i się urżnij na kilka dni. Pomożesz mu tym bardziej niż dzwonieniem.
Pisanie SMS-ów to jeszcze gorszy pomysł niż dzwonienie. Przy gorączce lub wyczerpaniu organizmu trzeba mocno skoncentrować te resztki sił, żeby trafić precyzyjnie palcem w ekranik komórki.
A odpisać musi, tak samo jak odbierać telefony. Bo inaczej wszyscy dobrzy przyjaciele uznają go za niewdzięcznika i chama, który nie potrafi docenić, że się o ciebie martwią.
Pomyślże, człowieku: to ty masz być dla chorego, a nie on dla ciebie. Nie zmuszaj go więc do tego, żeby cię całą dobę informował, pocieszał, odpisywał, rozmawiał, diagnozował i wysłuchiwał. Komu chcesz pomóc: jemu czy sobie?
Nie przychodź też do niego, kiedy sobie tego nie życzy. Ileż to razy ludzi mi mówili, że już jadą, natychmiast, muszą przyjechać, bo ze mną źle! W ramach desperackiej obrony własnej wysyłałem ich do wszystkich diabłów, zastanawiając się przy okazji co by właściwie zrobili po przyjeździe? Stali mi nad łóżkiem i trajkotali do ucha pół dnia? Dawali wyraz rozpaczy śpiewając treny? Gapili się jak śpię albo czytam?
Oczywiście żaden z nich nie był lekarzem ani pielęgniarką i nikt z nich nie miał bladego pojęcia o medycynie. Przynajmniej nie więcej niż ja.
Tym bardziej dziwi mnie jak chętnie wszyscy stawiali diagnozy. Poprzedzali je oczywiście całym wywiadem lekarskim, robionym tak nieporadnie, że czasem wzruszenie zaczynało przesłaniać mi rozdrażnienie.
Jak wiadomo każdy w Polsce jest specjalistą od wykrywania chorób i każdy ma gotowe recepty i sposoby leczenia. To chyba ulubiona rozrywka Polaków: stawianie diagnoz i leczenie. Oczywiście tylko wtedy, kiedy się diagnozuje i leczy innych i nic nie grozi za pomyłkę. Gdyby każdy leczący musiał zapłacić 100 złotych za pomyłkę, to zapewniam, że nie znalazłbym się ani jeden kto by choć pisnął, że może masz boreliozę, a może zatrucie, a może pasożyta, a może brak magnezu.
Więc posłuchaj mnie i nie diagnozuj chorego przyjaciela. Bo się na tym nie znasz. A zgadywaniem co mu jest nie tylko w niczym nie pomagasz, ale przygnębiasz chłopa do reszty. Bo co on sobie może myśleć, kiedy dostanie 10 kompletnie różnych diagnoz? Jest coraz mniej pewny, że w ogóle wyzdrowieje! Uświadamia sobie, że szansa, że leczy się na to, co mu naprawdę dolega, zmniejsza się w oczach.
Co więc robić, kiedy się naprawdę chce pomóc choremu?
Najlepiej nic.
Zupełnie nic – to jest zwykle najlepsze.
Daj człowiekowi wyzdrowieć. Nabrać sił. Odpocząć. Nie każ mu skakać wokół ciebie i odpowiadać na dziesiątki pytań, jakbyś to ty był chorym, nie on. Nie pchaj się do niego drzwiami i oknami, żeby go pomęczyć na żywo. Nie każ mu patrzeć na swoją zmartwioną gębę i widzieć w niej swój własny pogrzeb. I nie życz mu ciągle zdrowia, bo mu tym tylko przypominasz o chorobie.
Pisz do niego SMS-a, ale tak, żeby nie musiał odpowiadać.
Dzwoń tylko wtedy, kiedy jesteś pewny, że chce rozmawiać i ma siłę. Nie gadaj dłużej niż 5 minut.
Odwiedź go, ale wcześniej zorientuj się dyskretnie czy nie woli pobyć sam. Jak już tam jesteś to nie rycz, nie tłucz naczyniami, nie włączaj odkurzacza i nie krąż wokół niego jak sęp, czekając aż tylko otworzy oczy, żeby go bombardować pytaniami.
Zamiast tego przynieś mu co potrzebuje i posiedź chwilę. Pomilcz. Bądź w pobliżu. Mów, ale tak, żeby nie musiał dużo odpowiadać i pilnuj się czy go nie męczysz. Zamiast gadać o tym jak się wszyscy o niego martwią, uśmiechaj się dużo i opowiadaj: o słońcu, podróżach, o zabawie. Zamiast pytać gdzie go boli, opowiedz mu kawał. Dotknij, uciesz się i wyjdź. Możesz płakać za drzwiami.
Wiem, że szansa na to, że tak zrobisz jest niewielka. Bo trzeba mieć do tego mnóstwo wyobraźni. I góry empatii. Trzeba zapomnieć o sobie. Już prawie nikt tego nie potrafi.
Dziękuję więc wszystkim, którzy mi pomogli w czasie największej słabości. Paradoksalnie najbardziej pomogli ci, co najmniej robili. Tak często jest w życiu: kiedy nie wiesz co robić, powstrzymaj się od działania.
Bo primum non nocere!