Widzę, że nie wszyscy wierzą, że kataklizm finansowy musi wkrótce nastąpić.
Mam łatwy sposób, jak samemu sprawdzić, czy gruby, czerwony kryzys będzie czy też nie i czy da się go uniknąć.
W tym celu należy zebrać informacje: obecne wydatki i przychody budżetu państwa, informacje o tym ile obligacji państwowych jest na rynku i kiedy są terminy ich spłat. Oraz koniecznie budżet ZUS-u. Bo – pewnie nie wiecie – budżet ZUS-u nie jest ujęty w budżecie państwa. Natomiast dopłaty do ZUS-u są. I dodam, że jest to największa pozycja po stronie „wydatki”. I będzie rosła z powodów demograficznych. To też należy obliczyć – albo znaleźć prognozy.
Kiedy już mamy te wszystkie informacje, piszemy jak będzie wyglądać budżet państwa w ciągu najbliższych 10 lat. Rok po roku. Realistycznie.
W szczególności należy pamiętać o nadchodzących wydatkach na spłatę rozmaitych kredytów na rynku wewnętrznym, o dramatycznie zwiększonych wydatkach ZUS-u oraz zmniejszonych wpływach do budżetu z przyczyn demograficznych. Należy wziąć też pod uwagę nadchodzącą falę bankructw tych wszystkich firm, które powstały tylko dlatego, że Unia Europejska dawała pieniądze. Pieniądze się skończą w ciągu najbliższych kilku lat, i większość tych firm padnie.
Kiedy się realnie rozpisze przyszłe budżety, to nawet w najbardziej optymistycznym scenariuszu widać wyraźnie, że deficyt jest niemożliwy do uniknięcia w żaden realny sposób.
Bo deficyt państwa można pokryć tylko na trzy sposoby:
- wyżebrać skądś dodatkowe pieniądze
- zaciągnąć długi
- zwiększyć podatki
Pierwsza opcja jest jeszcze dostępna, ale zaraz już nie będzie. Bo nie tylko jedna Polska jedzie na długu. Inne kraje wyssały już ze wspólnego wora pakiety ratunkowe. Pieniądze do rozdawania się za chwilę skończą.
Zaciąganie następnych długów jest samobójstwem. Bo to wybór typu: zamiast mniejszego problemu dziś, będę miał duży problem jutro. Ale sama natura demokracji (gdzie liczy się „tu i teraz”, a nie to co będzie za 10 lat) oraz brak odpowiedzialności polskich polityków, którym dorównuje jedynie brak wiedzy ekonomicznej, sprawiają, że właśnie tę opcję wybiera się najchętniej. Tak było do tej pory.
Ale oto zbliżają się czasy, kiedy nie będzie to już możliwe. Za granicą mają własne problemy finansowe i muszą ratować najpierw siebie. Poza tym nikt nie będzie już tak chętny do udzielania kredytów, bo nikt nie jest aż takim durniem, żeby udzielać pożyczki komuś tylko po to, żeby za tą pożyczkę spłacił to co był nam winien poprzednio. W końcu nawet dla największego optymisty stanie się jasne, że z takiej spirali długu nie da się wyjść. Owszem, z powodów politycznych można dać komuś pieniądze ze świadomością, że nigdy się ich nie zobaczy (jak to miało miejsce za czasów Gierka, kiedy to Zachód udzielił kredytów Polsce). Ale nie w sytuacji, kiedy samemu się ma poważne problemy finansowe. Sorry, Polacy – musicie sobie radzić sami.
W kraju z kolei nie będzie już od kogo brać. Bo nawet banki nie mają tylu pieniędzy, żeby pokryć aż taki deficyt. Mówimy o setkach miliardów złotych.
Pozostanie więc ostatnia opcja: podatki. I ta opcja jest stosowana już teraz. Trzeba pamiętać przy tym, że rosnące podatki zwalniają wzrost gospodarczy, sprzyjają emigracji, postawom roszczeniowym i tym samym przyspieszają tylko załamanie systemu. Ale co zrobić, kiedy nie ma innego wyjścia?
Zaś podatkiem ostatecznym, królową wszystkich podatków, przed którą nie ma żadnej obrony, i po której nie ma już mowy o stabilnej gospodarce, jest inflacja. Drukowanie pustych pieniędzy. To najgorsza forma podatku. I w praktyce oznacza dla nas ciężkie czasy. Bardzo ciężkie. A najwięcej stracą ci, którzy najwięcej oszczędzali.
I to jest obecnie jedyny realny scenariusz jaki widzę na najbliższe kilka lat.
Można polemizować. Oczywiście.
Ale każdy, kto twierdzi, że będzie inaczej, niech odpowie najpierw na pytanie: z czego rząd pokryje potężny deficyt, który czeka Polskę w najbliższych latach? Konkretnie – z czego? Odpowiedź: „jakoś to będzie”, to odpowiedź głupiego. Może sobie na nią pozwolić premier, bo on sobie poradzi. Ale nas na taką głupotę nie stać. Bo to nasze tyłki oberwą najmocniej, a nie premierów, posłów i innych świń przy korycie.
Jerzy napisał w komentarzu, że nie takie rzeczy przeżyliśmy.
To prawda. Z tym, że to nie my przeżyliśmy, tylko nasze babcie. My? My to jesteśmy rozpieszczonymi przez państwo dziećmi, które niczego nie przeżyły, bo wszystko robiono za nas. Organizowano za nas, załatwiano świat za nas, zapewniano szkołę, pracę i jedynie słuszną wiedzę z klucza. W zamian za spokojnie posłuszeńtwo. My, to niewolnicy państwa opiekuńczego. Które się wkrótce zawali i zostaniemy sami.
Nasze babcie natomiast wychowywały się w świecie, gdzie człowiek sobie musiał radzić sam, bo inaczej ginął. A my mamy alergie, chodzimy do psychologów i jemy jabłka z siedmioma certyfikatami Unii Europejskiej.
Nie mamy szans.
Obecnie jesteśmy więc w punkcie, kiedy już wiadomo, że Titanic zatonie, ale wciąż jeszcze płynie. I przez parę godzin jeszcze popływa. „To nie problem” – mówią niektórzy. Zgadzam się. Problem będzie dopiero za parę godzin.
I to, co ja bym wolał, to to, żeby kapitan – którego na naszym Titanicu wybieramy demokratycznie – zaczął nas przygotowywać do opuszczenia statku i zorganizował parę rzeczy na ciężkie chwile. Zamiast zajmować się przygotowywaniem repertuaru dla orkiestry.
Zresztą, to naprawdę nie mój problem, czy ktoś mi wierzy, że będzie kryzys, czy też nie. Widzę, że się pali – to wołam.
Uważam, że tyle powinien zrobić każdy uczciwy człowiek, świadomy czasu, w którym przyszło mu żyć. I umiejący liczyć.