Chyba mam w sobie dużo z Człowieka Zachodu. Obserwuję bowiem u siebie sprzeciw wewnętrzny na myśl o sikaniu po krzakach.
Kiedy byliśmy niedaleko Rimini, dopadł nas wieczór, a miejsca do spania dalej nie było. Okazało się, że na polu namiotowym cena wynosi ponad 20 euro od łebka. Nie powinno nas to właściwie dziwić, byliśmy wszak w okolicy, gdzie na jednej plaży jest więcej hoteli niż całym Krakowie. I poniżej trzech gwiazdek nie schodzą.
Zbiegiem okoliczności znaleźliśmy jedyne miejsce, gdzie cywilizacja wycofała się nieco z regulowania wszelkiego naturalnego życia i zostawiła na pastwę losu jeden, wąski bezpański żywopłot oddzielający drogę od haszczy i gąszczu. I tam, pomiędzy haszczem a gąszczem, zmieściły nam się elegancko cztery namioty.
To była nasza pierwsza noc pod namiotem.
Okazało się przy tym, że nie jest problemem fizycznie rozbić namiot. Problemem jest wytrzymać psychicznie ataki niepewności, strachu i dyskomfortu związanego z tym, że nie mamy pojęcia co tutaj wolno, co niewolno, co jest legalne, a co nie. I że nie wiemy jakich stróży legalności można się tutaj spodziewać i jak się przed nimi schować.
Lekarstwem na to okazało się, oczywiście, wino. Pięciolitrowy baniak za tak śmieszne pieniądze, że już od samego patrzenia na cenę można się wesoło nawalić.
Zastanawiam się, na ile dałem się już wytresować otaczającej mnie z każdej strony propagandzie legalności, tresurze dostosowywania się do jedynie słusznego porządku społeczno-prawnego. Bo nawet jeżeli mój umysł nie akceptuje rozkazu „dostosuj się!„, to z zażenowaniem odkrywam, że moja psychika czuje presję, kiedy robię coś odstającego mocno od normy.
Na przykład wtedy, kiedy rozbijam dziki namiot w czterogwiazdkowym kurorcie turystycznym.