Taka już natura człowieka, że kiedy kończą się argumenty szuka się knebla.
Nie jest to takie dziwne, kiedy sobie uświadomimy, że człowiek, który sobie ciepłe wyrko wymościł niczego się tak nie boi jak utraty owego wyrka.
Niby normalne zjawisko, ale irytuje. Mnie irytuje w szczególności sposób podchodzenia środowiska „naukowego” do wszystkiego co niezgodne z zaklepanymi dogmatami.
Jak tylko pojawia się temat „inteligentny projekt” albo o zgrozo „kreacjonizm”, ludzie dostają świra. Uczelnie się okazują kościołami, a ich pracownicy kapłanami. Zachowanie to samo, tylko nazwy inne, bo to trochę nienaukowo nazywać kreacjonistę heretykiem. Są lepsze określenia.
I nic by w tym nie było szczególnego – ludzie to ludzie – gdyby nie to, że podejście naukowe i podejście dogmatyczne to podobno przeciwieństwa. Tak mówi teoria. Ale praktyka ma teorię gdzieś i zamiast podchodzić do obcych propozycji chłodno, z dystansem i chirurgicznie (bo celem nauki jest dociekanie prawdy, a nie obrona prawd wiary), pojawia się coś identycznego z obrazą uczuć religijnych.
Co, nauka i „obraza uczuć religijnych”? Oczywiście.
Przykład? Proszę bardzo. Oto Facet z Wyborczej, napuszony posiadacz tytułów naukowych, który pisze tak, jakby moherowy działacz pisał w „Naszym Dzienniku” o paradzie gejów:
lublin.gazeta.pl/lublin/1,48724,17036857,Kompromitacja_Chatki_Zaka_UMCS__Kiedy_konferencja
Autor ma tu serdecznie w dupie to, co naukowiec powinien mieć na uwadze w pierwszym rzędzie: naukowy dystans i brak uprzedzeń. Zamiast tego opiera się na poglądzie, który brzmi: „tylko niektóre rzeczy zasługują na to, żeby do nich podchodzić naukowo – i my, naukowcy, decydujemy które!”
To tak, jakby powiedzieć: „prawdą może się okazać wszystko – pod warunkiem, że jest to na liście”. To nie jest żadna nauka. To są uprzedzenia.
No skoro argumentem za odrzuceniem poglądu jako nienaukowego jest fakt, że „młodzieńcy bełkotali”, a mówca był pastorem, to co to ma wspólnego z nieuprzedzoną, obiektywną nauką? Być może mówiono tam bzdury (fakt, to się często zdarza wśród kreacjonistów), ale „etyk, filozof, polonista” nie podał ani jednego przykładu. Za to uznał za stosowne dopieprzyć się do tego, że młodzież „z trudem posługiwała się poprawnym językiem polskim”.
Gdyby takie kryteria naukowości przyjąć to należałoby wyrzucić ze wszystkich uczelni przynajmniej połowę profesorów.
Ale, żeby tak pięknie nie było (awangarda odważnej nowej nauki dobra – zatęchłe uczelniane staruchy złe), jest i druga strona medalu. Bo głosiciele tych nowych, nieakceptowanych przez ogół teorii mają jeszcze głębiej w dupie podejście naukowe i odrzuciwszy spokojny dystans, uprawiają gorącą propagandę. Kreacjoniści kościelni są w tym przypadku absolutnie najgorszym przypadkiem, bo łączą do kupy rzeczy, których absolutnie łączyć nie wolno: analizę faktów z zapraszaniem do kościoła.
I nie jest to wbrew pozorom coś, co się nazywa „kreacjonizm biblijny”. Kreacjonizm biblijny (a piszę dla odmiany jako ktoś kto dla odmiany zna sprawę, o której mówi) polega na przyjęciu w ciemno założenia, że Biblia mówi prawdę, i traktowaniem jej jako podstawę wysnuwania kreacjonistycznych teorii na równi z faktami. Na równi, podkreślam, nie: zamiast faktów.
Kreacjonizm biblijny jest zupełnie nienaukowy, albo ściślej: a-naukowy, bo naukowe podejście wymaga braku założeń. To oczywiście nie przesądza, że kreacjoniści się mylą. Jak ktoś wierzy, że grawitacja istnieje wskutek czarów pani Jadwigi M. spod Opola, to nie znaczy przecież, że grawitacji nie ma. Znaczy to, że nie da się tego stwierdzić w sposób naukowy.
Istnieje jednak naukowa odmiana kreacjonizmu, która żadnych założeń wstępnych nie robi. Problem w tym, że sam temat wymaga robienia co krok jakichś założeń, więc ostatecznie propozycje kreacjonizmu naukowego są w takim samym stopniu naukowe jak i propozycje ewolucji – bo empirycznie to nie da się pokazać ani jednego ani drugiego.
To są wizje świata oparte w najlepszym razie na poszlakach – i nic na to nie poradzimy. No, chyba, że ktoś w końcu pokaże powtarzalny eksperyment, w którym stwarza chomika z niczego, albo ewoluuje tegoż bez żadnych ingerencji od, powiedzmy, muchy. Czy od czego tam chce.
Zawsze gdzieś tam będziemy musieli po prostu wierzyć.
Tym bardziej przydałaby się jednym i drugim pokora wobec granicy własnych możliwości poznawczych, a nie fanatyzm religijnego maniaka, który każe wyśmiewać, obrażać i poniżać wszystkich, którzy wierzą inaczej niż ja.
Ale pokory tej nie ma ani wśród ciepłolubnych naukowców ani wśród dzielnych kreacjonistów.
Ten artykuł z kolei (o wiele lepszy niż poprzedni) ujawnia, że kreacjoniści z Lublina wypięli się serdecznie:
Artykuł znacznie mniej tendencyjny, skoncentrowany na informacjach, nie na ocenach.
Czy uczelnia ma rację, że nie chce takiej fundacji u siebie? No, na pewno przesadzają trochę z nazywaniem maniakiem religijnym każdego, kto nie jest grzecznym katolikiem, i co zamiast Biblię czcić, to ją czyta, i jeszcze, wyobraźcie sobie, według niej żyje.
Ktoś, kto faktycznie wierzy w chrześcijaństwo – maniak, nie?
Ale nie przesadzają z tym, że podejście naukowe należy absolutnie oddzielić od podejścia religijnego.
Fundacja promująca poglądy podlegające mniej lub bardziej naukowej dyskusji powinna być absolutnie niezależna od organizacji kościelnych. Dlaczego? Ze względu na konflikt interesów, których nie da się uczciwie pogodzić.
Naukowe podejście zakłada bowiem odkrywanie prawdy, obojętnie jaka ta prawda jest. Natomiast kościelne podejście to przekonywanie do z góry ustalonych poglądów.
Faktem jest, że w praktyce to właściwie każdy ma tak naprawdę w dupie naukę i podchodzi do wszystkiego religijnie. A im głośniej wrzeszczy „nauka”, tym większy fanatyk dogmatów.
Ale nie zawsze tak musi być.
Więc zupełnie słusznie uczelnia widzi problem. Bo miała być dyskusja i poszerzanie horyzontów, a była ukryta ewangelizacja i wciąganie do swojej religii.
Nieuczciwość, myślę, nieświadoma. Kościół Chojeckiego pewnie nie rozumie co robi źle i pewnie ogłosi, że go atakują, bo im się argumenty skończyły, więc chcą im zatkać gębę. Ale nie zauważa, przy tym, że nazwanie fundacji promującej kreacjonizm i chrześcijaństwo nazwą „Twój Ruch” (czy to w choćby najmniejszym stopniu oddaje istotę prawdziwych celów fundacji?) i przemilczanie istotnych faktów przy organizacji imprez promocyjnych o czymś jednak świadczy.
Jest to pierwszy przypadek o jakim słyszałem, w którym uczelnia wywala kreacjonistów kierując się względami naukowymi. Za co im chwała, bo cała reszta wywala ich nie za to, że gadają głupoty, ale za to, że zagrażają ich religijnym dogmatom.
A wniosek z tego wszystkiego jest taki, że nauka nikogo właściwie nie obchodzi. Wszystkich interesuje religia.
Której akurat my z Bogiem serdecznie nie znosimy.