Coś tak czułem, że ciągle z czymś walczę, tylko nie za bardzo wiedziałem z czym. Otóż zorientowałem się wyraźniej po ostatnim odcinku Kontestacji. Był o robotach i „sztucznej inteligencji”, która to nazwa jest głupia, bo to żadna inteligencja, tylko automaty i algorytmy. Nic nowego, żadna magia, zwykły rozwój oprogramowania. Ale ludzie lubią nadawać takie nadmuchane nazwy. Na nowy rodzaj przeziębienia mówią „pandemia”, na urzędnika w zmurszałej instytucji „nauczyciel”, na papiery dłużne bez pokrycia „pieniądz” a na Polskę „państwo”.
Otóż ja walczę z religią. Tak się okazało. Jak jakiś mason normalnie.
Trzeźwość, dystans, wyważenie priorytetów, szukanie wielu punktów widzenia – to są wszystko cechy niemiłosiernie wkurwiające ludzi religijnych. Ja te cechy lubię strasznie. Muszę tu użyć słowa na „wkurw”, bo żadne inne nie pasuje.
Przypomnijmy więc kogo wkurwiałem publicznie i masowo.
Zacznijmy od ludzi wierzących w Smoleńsk. Ach, co za czasy, piosenka do dzisiaj została. Jak również ludzi wierzących w kowid, to dość nowa religia, ale mało która tyle szkód narobiła. Dalej, wierzących w Kościół Wielki Święty Powszechny Papieski Nieomylny. Świadków Jehowy. Wierzących w naukę, bo i nauka, która co prawda miała być alternatywą dla religii, funkcjonuje jako religia.
O, a to do jakiej gorączki doprowadzam wierzących w naród i w Polskę, zasługuje na osobny akapit. O panie dzieju, toż ile razy słyszałem, że dla takich jak ja, nie ma w Polsce miejsca! Wierzących w państwo, conajmniej od czasów założenia Kontestacji. Wierzących w ekologizm święty też żem był wkurwił nieraz. Dodajmy też wierzących w ewolucję jako wyjaśnienie sensu życia. A na koniec stara już, ale odświeżona religia do kolekcji dochodzi: religijna wiara w AI, przekonanie, że automaty będą inteligentne. Już za momencik, już za miesiąc, już za roczek, już prawie są. Będą za nas pisać poezję i malować obrazy jak Michał Anioł.
Jest spora szansa, że i ciebie wkurwiłem. I to właśnie teraz, w tym momencie, kiedy wynieniłem twoją ulubioną religię (tą rozsądną, poważną i udowodnioną) tuż obok innych religii (tych głupich, śmiesznych i dawno obalonych).
Ale zrozum mnie dobrze: ja się nie czepiam treści religijnych wierzeń. W każdej religii znajdziesz rzeczy rozsądne, sensowne i warte posłuchania. Mi chodzi o samą religijność: o selektywność, o ślepotę, o to charakterystyczne uproszczanie złożonych spraw do najprostszych zasad wiary. O sposób szukania argumentów tylko z dopuszczalnego zestawu. O pozorowanie dyskusji, o iluzję argumentów, kłamliwe zupełnie, bo prawdziwą odpowiedzią na pytanie „dlaczego” jest „bo tak głosi moja religia, którą mam w sercu”. Można ewentualnie dodać od jeszcze siebie „i chuj”.
W zasadzie można przyjąć taką definicję: religia to przekonanie, że „ja w to wierzę i chuj”. Ale to tylko bardzo uczciwy człowiek tak wprost powie. Albo bardzo pijany. Reszta będzie udawać, że to czysty rozum.
Nie żebym ja szukał walki z religią. Zjawisko akceptuję, bo jest to najwyraźniej naturalna część bycia człowiekiem. No ale jakoś tak samo wychodzi, cholera, że co się odezwę to jakaś religia się zaraz wkurwia. A ja lubię rozmawiać, lubię posłuchać. Tylko że czyjś entuzjazm religijny na mnie wrażenia nie robi żadnego, i przy konfrontacji z człowiekiem religijnym moje niedowierzanie jest odbierane tak, jakbym był przedstawicielem religii przeciwnej. Bo skoro jego argument przekonuje tak mocno, tak bliski jest jego sercu i rozumowi, to jakże to możliwe, że na mnie żadnego wrażenia nie robi? Głupi ja jaki czy ślepy czy co? A może zdrajca? I już jest jatka, już gość widzi we mnie antychrysta.
A taka moja konstrukcja, że ja po prostu nie potrafię być baranem.
I nie mam tu na myśli barana w sensie głupka. Chodzi mi o barana jako miłośnika stada. Baran to taki zwierz, co może się czuć dobrze wyłącznie wtedy, kiedy jest akceptowany przez grupę. Musi być częścią większej całości. Po prostu musi.
A ja nie muszę.
Kiedyś przeżyłem w liceum jakąś idiotyczną zbiorową sesję terapeutyczną z całą klasą. Przyszedł do szkoły jakiś psychiatra i żeby pokazać swoją czarodziejską moc, próbował obczaić, co to za problemy są w naszej klasie, a potem je wyleczyć. Wykrył problem, czyli mianowicie mnie. Ja jestem problemem, bo się nie kleję do grupy nijak, tylko tak se żyję z boku.
To już samo w sobie było wielkim sukcesem mistrza, bo do tej pory nikt nie widział tego zjawiska jako problemu, a teraz już wiemy wszyscy: to jest problem i bez psychologa ni chuja! Zginiemy.
Uzdrowiciel klas szkolnych rozgadał nas trochu, a potem wymyślił, że teraz mnie niby będą symbolicznie włączać do stada. Z mojej perspektywy było to jakieś idiotyczne, bo ani mnie to ziębi ani grzeje czy mnie włączą czy wyłączą, i tak dobrze i tak też dobrze. Ciut żenujące chyba dla wszystkich to było, chociaż oni chyba to czuli jakoś. Kazał się wszystkim trzymać za ręce w kółku i ja – cóż za piękna symbolika – miałem się dostać do kółka. Takie zadanie.
Miałem serdecznie w dupie czy jestem w kółku i w którym miejscu. Ale przyszło mi do głowy, że wszyscy mają już powoli dość tego cyrku chyba, i pewnie miałem rację, bo nikt mi nie przeszkadzał robić co chciałem z tym całym kółkiem, byle szybko. Więc wlazłem sobie między kogoś pierwszego z brzegu i pytam co teraz.
Szef sesji sam nie za bardzo wiedział co teraz, bo pewnie liczył, że się ktoś tam rozpłacze albo zacznie gadać o dzieciństwie, a w rezultacji szkoła zaprosi cudotwórcę na następne występy lecznicze. No i skończyła się jakoś szybko ta cała głupota. Więcej go nie zaprosili. Ale przynajmniej to jedno odkryłem, że jestem faktycznie jakiś ciut inny. Odkryłem, że inni ludzie mają tą dziwną ułomność, której ja nie rozumiałem, bo nie znałem: że oni muszą być w stadzie. Ja nie muszę.
Jestem, na to wychodzi, naturalnym socjopatą. Takim egoistą obrzydliwym z książek Ayn Rand, co to przynależność do wszelkich stad ma całkowicie w dupie. Nie jest to dla mnie miła myśl wcale, bo ja lubię towarzystwo, do ludzi się śmieję, lubię się z nimi bawić a praca zespołowa mnie autentycznie cieszy. Tyle, że mi brak imperatywu stadnego. Nic mnie tam w środku psychiki nie zmusza, żeby mówić „beeee”. Na stadionach nie drę mordy tylko dlatego, że inni drą. W kościołach nie klaszczę dlatego, że wszyscy klaszczą. Na manifestacjach nie krzyczę „precz z komuną”. A wśród Muzułmanów nie idę siadać z mężczyznami, zostawiając żonę z kobietami. Nie przychodzi mi to trudno, bo nie czuję obowiązku nieodstawania. Ty go czujesz? Widocznie jesteś zdrowy. Masz gen barana.
Myślę sobie, że może religia to jest właśnie efekt genu barana w człowieku.
Dziwicie się, że tak mówię, ja, taki otwarty publiczny chrześcijanin? Biblię promuję odkąd internet istnieje, z Bogiem jakieś przygody uprawiam, a religii nie trawię? Jakże tak można?
Nic w tym dziwnego. Historia świata według Biblii to przecież jeden wielki wysiłek Boga, żeby uwolnić człowieka od jego wewnętrznego barana. I ma to logiczny sens. Pomyśl: Bóg, tak jak i człowiek, chce kochać i chce być kochanym. Ale miłość może być tylko efektem wolnej woli, nigdy przymusu ani obowiązku. Żeby była miłość, musi być wybór, żeby był wybór, musi być wolność.
Człowiek w pełni religijny kochać nie może.
W tym właśnie leży źródło ciągłych konfliktów Faryzeuszy z Jezusem. Faryzeusze to religia totalna, to przykazanie na przykazaniu i przykazaniem pogania. A Jezus nie był w ogóle religijny. Musieli się żreć.
I te to właśnie myśli mi przyszły do głowy, bo się okazało, że znowu nadepnąłem komuś na religię. Niechcący. Nie wiedziałem, że to już religia.
A wiesz po czym poznać, że nadepnąłeś komuś na religię? To jest łatwe: nie zgódź się z człowiekiem i zobacz co zrobi.
Powiesz jednemu „jem krowy i dobrze mi z tym” i ci odpowie „ja nie jem krowy i tyż mi dobrze”. A potem sobie ciekawie pogadacie o plusach i minusach wegetarianizmu, ciesząc się myślą, że jest okazja zmienić zdanie. Własne zdanie zmienić, a nie zdanie kogoś innego. W takiej zwykłej rozmowie drugi człowiek jest partnerem a nie przeciwnikiem. Jak w tańcu: tańczycie razem, a nie przeciwko sobie.
A mówisz to samo drugiemu, i on nagle reaguje jakbyś mu matkę zabił. A jak zwrócisz uwagę na coś, co mu się nie mieści w wyselekcjonowanym obszarze argumentów, to zobaczy w tobie szatana. Chyba, że cię lubi. To wtedy będzie święcie przekonany, że nie wierzysz w to samo co on, tylko dlatego, że nic nie wiesz na ten temat. Bo nie znasz filmików z YouTube z linków, które on ci tu zaraz poda. I tam jest wszystko, więc kliknij tu palcem w te filmikowe rany i uwierz, Tomaszu, a nie bądź niewierzący. Bo tak każe nauka, amen.
Dla niego takie rozmowy to nie rozmowy, to spory religijne. To dużo więcej niż tylko żarcie czy krowa czy ewolucja czy nauka czy szczepionka czy AI. To przynależność do grupy. To podpięcie się pod autorytety. To podstawa życia. To religia.
W sumie to śmieszne to wszystko jest i urocze. Ludzie to ludzie, nie ma co przeceniać.
Więc ja wcale nie szukam wojen z religią, zwłaszcza że przeważnie nic strasznego się nie dzieje. Czasem tylko trochę emocji i śmiechu. No a czasem rozpieprzanie gospodarki się zdarza. Więzienie ludzi w domach i w instytucjach. Palenie na stosach, wywoływanie wojen, niszczenie zdrowia, patologiczne relacje z bliskim ludźmi. Albo na przykład systemowe chronienie pedofilów.
Wolę pokój niż wojnę, a niepotrzebne wojny to już w ogóle głupia rzecz. Warto ich unikać kiedy koszt jest większy niż zyski z wygranej. Ale jak wygrana może dużo zmienić na lepsze, to moze niech te wióry lecą?
Ale tak naprawdę to chyba nigdy nie jest kalkulacja między kosztami a zyskami. Wszyscy się śmiejemy z Korwina, a wszyscy jesteśmy tacy sami jak on: myślimy, żeśmy racjonalni i rozsądni, a tak naprawdę miotają nami pasje i emocje, marzenia albo lęki.
Ja w każdym razie myślę, że nie mam się co wstydzić, że mam takiego wroga. Gorszych wrogów ludzie mają.