O czym rozmawiają ludzie w Polsce?
O polityce, jedzeniu i serialach. Jak trochę starsi to jeszcze o chorobach, a jak trochę młodsi to o tym kto z kim i ile razy. Ale polityka to w Polsce zawsze temat numer 1. I gada się o niej dokładnie tak samo jak o głupkowatych tasiemcach typu „na wspólnej”: komentując głównie kto co z kim, kto kogo na czym przyłapał, kto się z kim rozstał, a kto spiknął, i tak dalej. Nie ma zdania, żeby nie padło jakieś nazwisko. Zamiast myśleć o problemach, plotkuje się o ludziach.
Nie, żebym znowu się uwziął na tych Polaków, ale… no co za popieprzony naród!
Jedna-trzecia Amerykanów nie wie kto jest vice-prezydentem. I Polacy się z nich śmieją. A ja się pytam: z czego się tu śmiać? Póki co to Polacy jeżdżą do pracy do USA, a nie Amerykanie do Polski – i zwykle nie dlatego tam jadą, żeby się dowiedzieć jak się nazywa który polityk. Stany są na 9 miejsu w rankingu wolności gospodarczej – Polska na 68. Za tak pełnymi wolności krajami jak Kuweit, Arabia Saudyjska i Turcja. A i to tylko dlatego, że ci, którzy tworzyli ranking, nie znają od kuchni praktyki prowadzenia jakiejkolwiek działalności w Polsce. Gdyby wiedzieli to, co wie przeciętny polski przedsiębiorca, Polska nie zmieściłaby się nawet w pierwszej setce.
– Ale Amerykanie nie wiedzą jak się nazywa prezydent, hahaha – powie Polak. – Jacy głupi!
A to wszystko dlatego, że w Polsce obowiązuje inny system oceniania tego co jest głupotą, a co nie. Normalnie, za głupie przyjmuje się to, co przynosi opłakane skutki i nieprzyjemne konsekwencje. W Polsce natomiast głupie jest to, za co ktoś dostałby złą ocenę w szkole. Z definicji.
Dlatego w Stanach głupotą jest nie pracować i być niezaradnym życiowo, a w Polsce głupotą jest nie wiedzieć jak się nazywa prezydent i kto napisał „Dziady”.
Tak czy inaczej, obecnie pół Polski jest zachwycona, bo jest w końcu pretekst, żeby się nagadać o polityce ile dusza zapragnie. Zbliżają się wybory.
Jako, że każdy publicysta w Polsce jest moralnie zobowiązany samym faktem, że pisze po polsku, żeby wypowiedzieć się w czasie wyborów, co myśli o tej czy innej partii, czuję się też w obowiązku dołączyć do mainstreamu. Bo jak nie napiszę od czasu do czasu o polityce, to wszyscy sobie stąd w końcu pójdą i nie będą chcieli czytać. A jak nie będą czytać, to nie będę im mógł sprzedać fajnych koszulek z jakimś idiotycznym napisem, skutkiem czego umrę z głodu.
Poganiany więc tym rozumowaniem, przedstawiam moje zdanie na temat głównych czterech polskich partii. Można je streścić słowami: „same shit„.
Albo, bardziej po polsku: „Sejm szit„.
Moje zdanie o samych wyborach jest takie same.
I – jak powiadają ci kompletni debile Amerykanie, którzy rządzą światem, mimo, że wykształceni Polacy na to o wiele bardziej zasługują – całe te wybory nie warte są dupy szczura.
I jedne co normalnie bym zrobił, to zastosował się do motta tej strony (cogito ergo rideo), ale te wybory różnią się jedną istotną rzeczą od wszystkich poprzednich.
Zbliża się kryzys.
Jest to kryzys pogrubiony i pisany czerwoną czcionką, bo to będzie prawdziwy kryzys. Ten, który miał miejsce w 2008 to była popierdółka, nie kryzys. To było pierdnięcie komara, wobec tego, co się do nas zbliża.
Piszę „nas”, mimo, że nie znoszę używania i nadużywania tej formy (mówimy, że „my, Polacy, wygraliśmy z San Marino”, podczas kiedy to było jedenaście osób). Tym razem nie ma w tym żadnej przesady, bo faktycznie my wszyscy razem w tym siedzimy. Bez wyjątku.
Ściśle mówiąc czerwony, pogrubiony kryzys dotknie każdego, kto się posługuje złotówkami jako walutą. Będzie on bowiem ściśle związany z systemem monetarnym.
I dlatego tym razem ten idiotyzm przestaje być śmieszny. Bo jest wysokie prawdopodobieństwo, że kryzys zacznie się podczas kadencji tego wodza, który teraz wygra wybory. Dlatego życzyłbym sobie i wam, żeby w kwestiach gospodarczych nie był to kompletny idiota.
Niestety, nie wygląda na to, żeby było wiele nadziei.
A jest to o tyle ważne, że kataklizm – obawiam się, że jest już nieunikniony – można paroma odgórnymi decyzjami przyspieszyć albo zwolnić, pogłębić albo złagodzić. Można go też trochę skrócić, kiedy już nastąpi – mądrymi i odważnymi decyzjami.
No, ale do tego trzeba mieć mózg i jaja.
Jak patrzę na kandydatów, to widzę, że podaż na te zasoby prawie nie występuje.
Dlatego też bardzo popieram pomysł edukacji przyszłych parlamentarzystów, który wyszedł m.in. z radia KonteStacja, którego jestem założycielem: projekt „Płyta dla Posła„.
Jeżeli nie znasz, wejdź i poznaj. I wesprzyj, jeżeli chcesz naprawdę spróbować coś zmienić na lepsze. To będzie miało większy wpływ na rzeczywistość niż twój głos w wyborach!
Ja wspieram. Bo chcę mieć wpływ na rzeczywistość.
O to wszystko co mam do powiedzenia o wyborach w tym roku.
W każdym razie wszystko co mogę powiedzieć poważnie.