– Dobierzcie się w pary – mówi instruktor.
I wszyscy natychmiast rzucają się do wyścigu. Obłęd w oczach, panika we włosach. Szalejemy, biegamy, walczymy zachowując pozory dżentelmena. Na zewnątrz „ależ proszę”, w środku „kurwa mać”.
Wszyscy panowie rozbiegani po sali rzucają się na partnerki do tańca, niczym piranie. Istne pandemonium.
A przecież to nie samochód marki Ferrari. To nie pół kilo złota w sztabkach. Nie kontener whiskey. Ale natura samca jest silniejsza.
W pierwszych sekundach każdy szuka najlepszego egzemplarza. Zdrowy, wolny rynek. Ale szybko przychodzi panika i zaczyna się chaos. Bo pamiętamy, że dla wszystkich nie starczy. Podstawowe prawo wszechświata mówi, że dziewczyn jest zawsze o jedną za mało. Więc teraz to już tylko chodzi o to, żeby nie zostać tym ostatnim. Strach, strach, strach, rany boskie!
Ale ktoś ostatni być musi. Matematyka nie dama, wyjątków nie robi. I stoi potem jakiś biedak sam na środku sali i doskonale wie, jaką wszyscy czują satysfakcję patrząc na niego. Czuje się jak wyrzucony ogryzek, jak niepotrzebny nikomu odpadek, jak gówno co wypadło z dupy wszechświata i nikt teraz nie wie co z nim zrobić. I nikt mu już nie pomoże, bo każdy myśli tylko o sobie: udało się, mam kogoś! Wygrałem, nie jestem sam! Tak jak ten biedny fiutek na środku sali. Z drugiej strony szkoda chłopa. Ale lepiej on niż ja. Trudno.
I patrzy się na swoją w panice wybraną partnerkę z dumą i podziwem. No, może to nie Venus z Milo, ale jednak dziewczyna. W tym momencie wydaje się piękna jak oaza na pustyni.
Do momentu aż do sali nie wejdzie Venus z Milo.
Bo to jest drugie prawo wszechświata: im ładniejsza dziewczyna tym później przychodzi.
I wszyscy oniemiali patrzą jak biedny fiutek na środku sali spokojnie, bez paniki, bez walki bierze sobie za rękę najładniejszą dziewczynę. I z idiotycznym, irytującym uśmiechem na idiotycznej, irytującej mordzie stoi i się bezczelnie gapi.
I nagle wszystko się zmienia. Ci, którzy wcześniej litowali się nad nim teraz zabiliby go gołymi rękami. Wcześniej wszyscy byli wygrani a jeden przegrany, teraz jeden jest wygrany a wszyscy przegrani. Partnerki, które w szale walki wyszarpali przeciwnikowi, już nie są jak oaza na pustyni. Są jak wino „Czar teściowej” z najniższej półki w całodobowym monopolowym.
Na sali unosi się, niczym bąk wypuszczony przez nażartego zepsutą fasolą grubasa, zazdrość.
I w tym wszystkim nikt nie pamięta, że za pięć minut instruktor zawoła: „zmiana partnerów!”
I na tym właśnie polega taniec, proszę państwa.
Wiem dobrze o czym mówię.
Bo to ja zawsze byłem tym biednym fiutkiem na środku sali.
A wy byliście zwycięzcami w panicznym wyścigu o partnerkę.
Aby się więc odwdzięczyć za wasze dobre rady, za wyrazy litości i pocieszenia, których się przez lata nasłuchać musiałem od zwycięzców w wyścigu po partnerkę, mam dla was również dobrą radę.
Pamiętajcie, żeby powtarzać sobie „jesteś zwycięzcą”, w dniu, kiedy na salę wejdzie Venus z Milo.
Czego sobie i wam serdecznie życzę. Serdecznie i głęboko.