Pożyczyłem i przeczytałem bestseller „Pokolenie Ikea”. Przeczytałem, bo lubię blog. Autor bluzga, ale bardzo spostrzegawczy bywa w tematach damsko-męskich. Pisze dosadnie, pisze prawdziwie i powinno się go sklonować i zatrudnić jako nauczyciela „wychowania do życia w rodzinie”.
Tyle o blogu.
A jak książka?
Napisałem recenzję „Pokolenia Ikea” na lubimyczytac.pl. Leci ona tak:
***
Trudno powiedzieć czym miała być ta książka.
Powieść? Brak fabuły.
Biografia? Za płytkie na biografię.
Analiza sytuacji społecznej środowiska korporacyjnego ze szczególnym uwzględnieniem życia seksualnego? Ewentualnie. Ale nawet w tej kategorii wypada marnie.
Domyślam się, że wielu polskojęzycznych czytelników może być zbyt pruderyjnych, żeby zaakceptować bezpośredni, rubaszny, język i rynsztokowe klimaty scenek okazjonalnego rżnięcia. Zwłaszcza kiedy do tej zaściankowości doda się kompleksy na punkcie seksu. Stąd pewnie bierze się to pomstowanie w recenzjach na autora, że grafoman, że prymityw, że bez sensu, itd. I najniższe możliwe oceny.
Ale nawet to biorąc pod uwagę, książka jest po prostu słaba. Ma duży potencjał, ma naprawdę duży potencjał, ale – przykro to mówić – autor nie umie dobrze pisać tak obszernych form.
To nic zresztą niespotykanego. Świetny felietonista może być fatalnym powieściopisarzem.
Neologizmy, zabawa słowami, dystans – to wszystko się dobrze sprawdza, ale do wpisów na blogu. Tyle, że książka to nie internet. Tutaj potrzeba jeszcze paru „długodystansowych” rzeczy: fabuły, historii, sprawnego prowadzenia wątków, sterowania napięciem, związków przyczynowo-skutkowych, rozwoju postaci itd.
Te sprawy w książce albo są bardzo słabe albo nie ma ich wcale.
I nie jest to kwestia podobania się czy niepodobania, bo najpierw trzeba coś w ogóle powiedzieć, żeby ktoś mógł ocenić czy mu się podoba. A autor, mam wrażenie, nie ma nam nic do powiedzenia. Chciał tylko opowiedzieć nam przy piwie parę historyjek z życia, które akurat mu się wydały śmieszne i ciekawe. Ale nic z nich nie wynika, nie specjalnie łączą się w całość, i na dłuższą metę zwyczajnie nudzą.
Fabuły nie ma. Zwyczajnie nie ma. Brak.
Nie ma wątków.
Nie ma zmian, które się łączą i do czegoś prowadzą. W zasadzie nic się nie dzieje. I do tego nie jest jasne czy ma się dziać, bo nie wiadomo czy czytasz powieść, autobiografię, zbiór felietonów, fabularyzowany dokument czy co.
Początek jest sympatyczny, ale nerwowy i nie pasuje nijak do reszty książki. Wygląda jak początek czegoś w rodzaju autobiografii a potem leci coś w rodzaju mini-powieści.
Zakończenie jest niby sprytne, ale zamiast satysfakcji dostajemy irytację. Nic nie wynika z tego zakończenia, a nawet gdyby ostatnie słowo było dopowiedziane to też by to nic nie zmieniło. Tragedia. Czytelnik się czuję tak jakby autor powiedział „aaa, pocałuj mnie w d***, nie chce mi się dalej pisać”. Tak się nie pisze książek.
Książka niczego nie uczy.
Książka niczego nie wyjaśnia.
Książka nie ma żadnego napięcia, bo, jak mówię, nic się w niej nie dzieje i czytając nie czekasz na to co się dalej rozwinie i okaże.
Owszem, język bywa śmiszny, to plus. Fajnych parę kawałów jest. Dialogi są całkiem fajnie pisane, dobrze się je czyta. Parę trafnych spostrzeżeń jest tu i tam. No i opis jak gotować lasagne i kurczaka może się komuś przyda. Bo fabule nie przydaje się do niczego i nikt nie jest w stanie zrozumieć jak do tego doszło, że podczas redakcji te akapity nie zostały po prostu wycięte w cholerę.
Tajemnica redakcji.
Biorąc to wszystko pod uwagę, za ch*** pana nie zrozumiem (mówiąc językiem książki) z jakiego powodu tyle ludzi kupiło tak surowe danie upichcone przez tak nieprzygotowanego do swojego zadania kucharza.
Z drugiej strony ja tu widzę spory potencjał u autora. Musi się tylko nauczyć pisać. Długie formy pisać, znaczy.
Przewiduję, że jakby machnął jeszcze ze 3 książki to gdzieś koło czwartej wyjdzie coś faktycznie wartego przeczytania. Serio mówię. Nic strasznego, tak to działa. Pisanie to nie życie w korporacji, gdzie się robi na odp***ol.
Póki co „Pokolenie Ikea” przeczytania warta nie jest.
Sorry.