Spod palmy

2018-08-31Blog16169

No i wyjechałem do Hiszpanii.

I teraz leżę sobie pod palmą. Z jednej strony góry, z drugiej Morze Śródziemne a nade mną latają papugi. W słońcu trochę za ciepło, w cieniu idealnie. Lekki wiatr. I tak codziennie.

I jeżeli chcesz na tym opisie poprzestać to nie czytaj dalej. Zostaw komentarz z wyrazami gratulacji albo zawiści i niech twój świat pozostanie jednoznaczny.

Bo druga strona jest taka, że kiedy jedziesz gdzieś nie żeby być turystą, ale żeby żyć, to nawet podróż do raju jest pełna stresu, niepewności i strachu. Kiedy nie znasz nikogo na miejscu, wszystko jest wielokrotnie trudniejsze.

Wszyscy w Polsce chcą od nas zdjęć. Ci, którzy nie chcą zdjęć, chcą przyjechać. I mają rację, jedni i drudzy. Malaga to jest miasto! Góry wyższe niż w Polsce, muszle w morzu pięć razy większe, o pogodzie nawet nie mówię. Na ulicach zamiast szorstkiego szeleszczenia polskiej mowy soczysty hiszpański. Rowery, skutery, hulajnogi elektryczne. Droga rowerowa wzdłuż plaży wygląda jak z filmu o Miami. Wzdłuż niej biegają modele i modelki, ludzie którzy dbają o rozwój mięśni na dupie więcej niż Einstein o rozwój mózgu. Przebiegające kobiety patrzą raczej na Dominikę, mężczyźni raczej na mnie. Nie wiem dlaczego. Albo ich cieszy porównanie, albo co drugi to gej.

Makaron, pomidory i wino tańsze niż w Polsce, reszta raczej podobnie. Ta reszta mnie mniej interesuje – makaron i pomidory to moje ulubione danie.

Po angielsku mówią w niektórych sklepach. Tych bardziej „światowych”, jak Orange. I nawet jak mówią, to marnie. I występuje tu podobny efekt co w Polsce: im gorzej mówisz po angielsku, tym łatwiej cię zrozumieją. Pod tym względem największe miasto Andaluzji to jest pełną gębą zadupie. Łatwiej się porozumiesz po angielsku w Starym Wiśniczu albo w Gnojnikach.

I to jest główny powód moich pierwszych stresów.

Okazało się, że nawet dojechanie z lotniska do naszego pierwszego pokoju (który mamy na tydzień) było próbą tego rodzaju, przy której standardowa polska para staje nad krawędzią rozstania. Mówię często, że nic tak nie testuje (i nie wzmacnia) związku jak wspólne, samodzielne podróże. Ale wspólna emigracja na ślepo i dziko jest daleko bardziej wymagająca! Poczucie niepewności i zagrożenia wyciąga z ludzi wszystko to, co w spokojniejszych warunkach mogli przed sobą ukrywać. I tak jak alkohol pokazuje co faktycznie w nich siedzi, tak samo wyciągnięcie ludzi z domu na niepewny grunt. Generalnie nie polecam nieprzygotowanym parom, bo to rzecz groźna. My się przygotowywaliśmy poprzednie dwa miesiące.

Prawdziwym naszym problemem jest język.

Okazuje się, że w Maladze nie mówią po hiszpańsku – mówią po malagowsku. Malagowski to owszem, rodzaj hiszpańskiego, ale przyspieszony do takiej prędkości, przy której nie da się wyraźnie wymówić niczego. I nikt nawet nie próbuje.

Język polski to język surowy i twardy. Angielski określiłbym jako ugotowany al dente i podawany raczej na zimno. A tutejszy hiszpański jest ciepły, soczysty i rozgotowany.

W ciągu dwóch pierwszych godzin w Andaluzji odkryłem, że nie rozumiem nic i nikogo a dotarcie pod wskazany adres (nawet adresu nie rozumiałem) jest szczytem moich możliwości a nawet je nieznacznie przekracza. Pod wpływem tej wiedzy pojawiła się nowa myśl: a może by się tak poddać? Hej, zawsze możemy kupić bilet do Polski i odfrunąć, księgując nieudaną próbę wyprowadzki jako kolejną stratę.

Zaraz. Co ja mówię? Jaką stratę?

Przecież leżę pod palmą. Z jednej strony góry, z drugiej morze a nade mną papugi. Jest ósma wieczorem, w Polsce kończy się lato, a tu słońce świeci, lekki wiatr wieje a wieczór w Maladze jest jeszcze lepszy niż dzień. Dominika zbiera muszelki – nie te biedne, białe biedactwa z Bałtyku. Tylko wielkie, kolorowe i najróżniejsze.

Gdyby nie ta strata, to byłbym teraz w Lublinie. I byłby święty spokój, niczego bym się nie musiał uczyć, niczego załatwiać. Ale byłoby też ciemno, zimno, padałby deszcz a wszechpolski Marian Kowalski i jego rasistowscy przyjaciele dalej by mieszkali kilka klatek ode mnie.

Więc czy ja wiem, czy to taka strata?

Poza tym czeka nas tu jeszcze przynajmniej miesiąc mieszkania w górach, w domku hobbita, gdzie dni są tak samo ciepłe, ale noce chłodniejsze: ledwo 18 stopni. Tam będę mógł w końcu pracować, bo to koniec świata i nic nie przeszkadza. Ale koniec świata z internetem. I prywatnym basenem.

A że już za to wszystko zapłaciliśmy to jaki sens wracać teraz?

Więc trudno, posiedzimy jeszcze trochę w raju, w którym wszystko jest obce, nowe, dziwne i wymaga długiej, pokornej nauki.

W najgorszym wypadku będzie to nasz kurs hiszpańskiego na żywo połączony z eksploracją nowych, tajemniczych krain. I tak chyba wyszłoby nas to wszystko taniej niż roczny kurs hiszpańskiego w Polsce.

Kiedy o tym pomyślałem i już dotarliśmy do naszych gospodarzy zrobiło mi się ciut lepiej. Ale tylko ciut. Bo sobie przypomniałem, że mamy tu tylko tydzień w pokoiku a do tego domku hobbita trzeba jeszcze jakoś dojechać. A autobusy stąd tam nie jeżdżą. A nic innego to ja tu lokalnie nie znam. A nawet jakbym znał, to nic nie rozumiem z tego co do mnie mówią. Jak z tego wyjść?

Ale kiedy Anabela nas przywitała, zrobiło się od razu jakieś siedemnaście razy lepiej. A kiedy chwilę pogadaliśmy a ja się trochę bardziej skupiłem odkryłem, że jednak to jest hiszpański. Bo coś rozumiem. A jak coś rozumiem to w końcu mogę rozmawiać!

Dominika powiedziała później, że była pod wrażeniem, że tak dobrze mówię po hiszpańsku. I Anabela też była. I jej mąż Pablo też. W ogóle wszyscy są pod wrażeniem. Tylko nie ja.

Bo nauczyć się mówić w bliskim kulturowo języku jest relatywnie łatwo. Testowałem to na włoskim, niemieckim, rosyjskim i hiszpańskim. Mój sposób nauki języka to „metoda naturalna” (skoro już każdy sposób nauki musi być jakąś „metodą”), która sprowadza się do naśladowania ludzi, którzy się uczą najszybciej: dzieci. O tym jak się uczyć, żeby się nauczyć opowiem niedługo na innym portalu, bo to kawał przydatnej wiedzy. Przy wyćwiczonym mózgu ten sposób ćwiczenia się w mówieniu jest tak afektywny, że po dwóch miesiącach można już mówić całkiem składnie i tylko ilość poznanych słów ogranicza tą umiejętność. Sęk w tym, że naturalny sposób nauki powinien przebiegać w innej kolejności: małe dziecko najpierw uczy się słuchać i rozumieć, a dopiero potem mówić. Ja to robię często odwrotnie z prostej przyczyny: przeważnie nie mam pod ręką nikogo, kogo mógłbym całymi dniami słuchać.

Efekt jest dziwny. Bo to, co mówisz, słychać natychmiast, ale to ile rozumiesz nie masz przecież na czole wypisane. Stąd, kiedy mówisz wystarczająco wyraźnie i płynnie, ludzie odnoszą wrażenie, że co najmniej tak samo dobrze rozumiesz to, co do ciebie mówią.

To jest minus mojego sposobu uczenia się – wyprzedza się naturalny proces asymilacji języka. W praktyce utrudnia mi to dogadywanie się.

Oczywiście i tak ostatecznie nauczę się kilka razy szybciej niż zwykły człowiek w szkole czy na kursie. Tylko że ja mam wobec siebie takie wymagania, że po miesiącu spodziewam się takich efektów, na jakie inni potrzebują roku. Pewnie trochę przesadzam. Podobno nazywa się to imposter syndrome.

Krótko mówiąc, musimy tu trochę posiedzieć.

Tylko jak mamy załatwić teraz te wszystkie rzeczy potrzebne do posiedzenia?

No właśnie nie wiem.

Cudem?

Właściwie to tak. Gdybyśmy oboje nie wierzyli w realne interwencje sił nadprzyrodzonych, to byśmy w ogóle nie zaczynali tej imprezy. Nie chcę się pastwić nad tymi, którzy mówią „wierzę w Boga”, bo większość mówi to szczerze. Tylko wątpię, że rozumie co to znaczy. My tu uskuteczniamy w dużym stopniu koncepcję z Biblii pod tytułem „sprawiedliwy z wiary żyć będzie”. Ale i tak nie czuję się wcale blisko ideału, o który Jezusowi chodziło, kiedy wysyłał uczniów z dwoma parami majtek. Gdybym był blisko, to bym się nie bał, nie stresował i nie przejmował. Są ludzie, którzy mają taką wiarę. Ale ja jestem bardzo zwyczajnym człowiekiem.

Dziś jest nasz trzeci dzień w Maladze i jak dotąd udało nam się zorganizować dwie podstawowe rzeczy: lokalny numer telefonu i lokalny transport. Po maladze jeździmy sobie teraz rowerami miejskimi, które tutaj działają mniej więcej tak samo jak w Warszawie czy Lublinie. Z tą różnicą, że tutaj wszystkie rowery są sprawne, a nie co drugi. Wszystkie mają napompowane koła, wszystkie mają sprawne hamulce, działające przerzutki i naciągnięty jak trzeba łańcuch. My mamy przyzwyczajenia z Polski i robimy każdemu pożyczanemu rowerowi i tak generalny przegląd.

O rowerach powiedziała nam Anabela. Żeby używać tych rowerów trzeba mieć kartę EMT. Karty są do kupienia w „tytoniarni” (tak się tutaj nazywają kioski), ale po krótkiej rozmowie okazało się, że ta karta nie zadziała. Z kartą trzeba coś zrobić w urzędzie.

Pojechaliśmy do urzędu, wzięliśmy numerek, a potem powiedziałem o co chodzi. Pani ledwo usłyszała „rower” a już mówi, że trzeba iść do innego urzędu. Który jest w „stacji autobusowej”.

Żeby znaleźć co to jest ta stacja i gdzie ona jest, był już większy problem. Ta stacja to był dworzec. I w tym dworcu była jeden mały pokoik przy którym siedziała jedna mała pani i dopiero ona zrobiła to co trzeba.

Nie muszę nawet mówić, że nikt nigdzie nie mówił po angielsku.

I teraz już wiem dlaczego tak mało ludzi korzysta z miejskich rowerów. Anabela też nie wiedziała, że jest taka procedura.

Jakże głęboko upośledzonym pomysłem jest jechać do nowego kraju nie znając dobrze języka!

Więc ogólnie żyjemy sobie od cudu do cudu mając pod dostatkiem nowych rzeczy do eksploracji. Ale ja już mam powoli dość, bo chce mi się pracować. Czekam więc na nasz domek hobbita, gdzie będę mógł rozłożyć komputer i mobilne studio nagrań i wziąć się na tworzenie treści, które przydadzą się ludziom znacznie lepiej niż ten wpis.

Teraz, kiedy zobaczyłem jak mało wiemy i mało umiemy, niewykluczone, że zostaniemy hobbitami na dłużej niż miesiąc.

Tak że tyle, jeżeli chodzi o romantyczne początki.

A jeżeli chcesz poczytać moje bardziej osobiste wynurzenia, zapraszam na mojego nowego bloga: PoLudzku.com.

Tylko ostrzegam: będzie o Bogu. Ale, oczywiście, po ludzku.

Podziel się z głupim światem