Dziś usłyszałem w TOK FM o „umowie społecznej”. To pojęcie podobnie jak „sprawiedliwość społeczna” nie ma żadnego sensu. Bo „umowa” – to według definicji „zgodne porozumienie dwóch stron”. A w przypadku „umowy społecznej” nie ma przecież żadnego porozumienia, tylko zwyczajne narzucanie ustaleń jednej stronie przez drugą pod groźbą użycia przemocy.
Mnie, na przykład, nikt nie pytał czy mam ochotę utrzymywać z podatków emerytów, bezrobotnych i pół miliona urzędników. Ciebie ktoś pytał? Podpisywałeś jakaś zgodę na to? Skoro jest ustalenie, to albo się na nie zgodziłem albo się nie zgodziłem. Jeżeli się zgodziłem, to mamy umowę. Jeżeli nie, to mamy przemoc. Tertium non datur.
Proste. Banalnie proste.
Tak więc skoro umowa społeczna nie jest umową, a sprawiedliwość społeczna jest niesprawiedliwością, rozumieć należy, że przymiotnik „społeczny” oznacza zaprzeczenie.
W związku z tym postuluję wprowadzić inne określenia społeczne.
Na przykład: miłość społeczna. Jest to rodzaj uczucia jakim skini darzą Żydów.
Wierność społeczna. Występuje ona wtedy, kiedy żona wyrównuje szanse (na dostęp do jej pochwy) pozostałej części społeczeństwa.
Mamy też prawdę społeczną. Powszechne zjawisko w kampaniach wyborczych.
I moje ulubione: chrześcijaństwo społeczne. Czyli główny nurt religijny w Polsce. Ma tyle samo z chrześcijaństwem, co sprawiedliwość społeczna ze sprawiedliwością a umowa społeczna z umową.
Norwid powiedział kiedyś o Polakach: naród wspaniały, społeczeństwo żadne.
E tam, żadne. Mylisz się, Cyprianie. Społeczeństwo w Polsce jest.
Problem w tym, że też niestety jest społeczne.