Widziałeś Star Wars VII? Ja widziałem.
Poszedłem do kina nie spodziewając się niczego spektakularnego. Nie mam dużych wymagań. Już nie. Wiadomo: czasy się zmieniają, filmy też. To normalne.
Sęk w tym, że czasy się zmieniają na gówniane. Filmy też.
Pierwsza seria Star Wars (IV-VI) była ucieleśnieniem wizji twórcy. Druga (I-III) brała pod uwagę to, na co ludzie chcą pójść do kina. Trochę wizji, trochę marketingu. Ale ostatnia, siódma część, poszła tak daleko we wchodzeniu widzom do dupy przy jednoczesnym drenowaniu ich z pieniędzy, że nie powinno się jej kwalifikować jako film. „Przebudzenie mocy” nie jest historią filmową, tylko podsumowaniem badań statystycznych tego, po co ludzie chodzą do kina.
Publiczność lubi, kiedy głównym bohaterem jest panienka? Proszę bardzo, będzie panienka. Kolorowa widownia w USA koniecznie chce widzieć w filmie kogoś nie-białego? Nie ma sprawy, dobrym charakterem zrobimy Murzyna. Ludzie nie chcą nowych historii, tylko nostalgiczne powtarzanie starych? Żaden problem, pokażemy wam wszystkich aktorów z poprzednich części – znaczy tych, którzy jeszcze żyją i nie są pod respiratorem.
W tym filmie nie ma jednej rzeczy, która nie byłaby powtórzeniem czegoś z poprzedniej serii. Film, który miał okazję stworzyć całkowicie nową opowieść w tym samym świecie, powtórzył ząb w ząb całą fabułę z części IV w wersji „tym razem zróbmy to z emerytami”.
Nie, nie żartuję. Jest kolejna Gwiazda Śmierci, jest desperacki plan zniszczenia jej w dokładnie taki sam sposób jak w części IV, jest powtórzona słynna scena w barze, jest odkrywanie tajników mocy przez kandydata na Jedi (w niedorzecznie przyspieszony i uproszczony sposób) z części V, jest spotkanie złego ojca z dobrym synem z części VI. Jest nawet Millenium Falcon. I obowiązkowy R2D2, który przez cały film w ogóle nic nie robi – po prostu jest, żeby być.
Drugiej serii Gwiezdnych Wojen zarzucano przede wszystkim to, że wprowadzono dużo nowych elementów, które według fanów nie pasowały do „starych” Gwiezdnych Wojen. Czy był to zarzut trafny czy nie, można dyskutować. Ale faktem jest, że trzy nowsze części mają własną, nową i świeżą historię, która nas wciąga. I nawet daje coś-tam do myślenia. Postacie są wyraźne, imiona zapamiętują się same. Bo widzowi zależy.
A teraz? Po wyjściu z kina nie mogłem sobie przypomnieć jak się nazywał główny zły bohater. Prawdę mówiąc dalej nie pamiętam. Gość był tak mierny, nieinteresujący i nieoryginalny, że zwyczajnie mózg go nie odnotował, tylko potraktował jako część scenografii. Jak powiada film Fight Club: copy of a copy of a copy.
Pokażcie mi kogoś, kto po obejrzeniu „Imperium Kontratakuje” albo „Powrót Jedi” nie potrafiłby sobie przypomnieć kto to był Lord Vader!
To jedno pokazuje w soczewce największy problem tego co się stało z kinem: nikomu na niczym nie zależy. Producent chce zarobić, a widz przyjemnie zabić czas. Niech coś lata, niech wybucha, niech się dzieje. I to, jak się okazuje, wystarcza.
Kiedyś filmy to były przede wszystkim opowieści. Dzisiaj to spektakl światło-dźwięk. Kiedyś miały opowiadać historie, teraz mają bombardować zmysły.
I źle mi z tym, że Gwiezdne Wojny – jedną z największych, ponadczasowych, uniwersalnych opowieści filmowych wszechczasów – sprowadzono w ostatniej części do roli zabijacza czasu, amputując film z jakiejkolwiek wartej uwagi fabuły, z bohaterów, których zapamiętujemy, naśladujemy i chcemy cytować.
Siła tego filmu jest tylko siłą rozpędu, nadanego przez New Hope, Empire Strikes Back i Return of the Jedi. Kolejne trzy części pchały serię dalej na pełnych silnikach, chociaż niekoniecznie w tym samym kierunku. Ostatnia, siódma część, straciła całe paliwo i moc silników spadła do zera. Lecimy jak kamień, siłą bezwładności, powtarzając w żałośnie miałki, asekuracyjny sposób wszystko to, co było wcześniej.
Ten film nie ma żadnej wartości dodanej. Nie zasługuje nawet na miano fan-art’u.
Ale ma wartość rozrywkową. Więc jeżeli chcesz przyjemnie zmarnować czas, przypominając sobie stare, dobre czasy, kiedy kino było jeszcze coś warte, idź zobacz. Zwłaszcza jeżeli masz ADHD.