Zdobyliśmy przełęcz Passo dello Stelvio. 2780 metrów.
Z odpowiednim sprzętem, przygotowaniem i pieniędzmi to żadna sztuka. Myśmy zdobyli szczyt przełęczy żukiem, który miał za mało mocy, żeby na nią wyjechać. Pięliśmy się na jedynce, słuchaliśmy jak silnik zwalnia, zwalnia, zwalnia, w końcu gaśnie.
Nie dał rady.
To jest moment, kiedy należy zaakceptować rzeczywistość i się poddać. Jak się nie da to się da, zrobiliśmy co mogliśmy.
My nie zaakceptowaliśmy rzeczywistości. I co? I dojechaliśmy. Dojechaliśmy złomem – prawdziwym, autentycznym, awaryjnym złomem.
Nie opowiem o tym, będzie nagranie. Teraz chciałem napisać o powrocie.
Powrót po zwycięstwie jest dziwną sprawą. Z jednej strony euforia i parujące resztki emocji, z drugiej poczucie, że kolejne przygody wyglądają blado w porównaniu z tą najlepszą.
Tak jak gaźnik w samochodzie potrzebuje odpowiedniej mieszanki powietrza i paliwa, tak samo trzeba sobie dawkować wspomnienia starych przygód i otwartość na nowe, poczucie zwycięstwa i świadomość, że aż takiego to już nie będzie.
Siedzę nad Balatonem. Obok słychać gitarę, w samochodzie czeka piwo, czeka wino i czeka wieczorna podróż do Wiednia. Rozbiliśmy się nielegalnie na trawce przed campingiem, niewyspanie doprawiliśmy piwem, winem i szampanem aż padliśmy.
Poszedłem spać parę kroków od reszty. Nie mam namiotu, tylko bivvy bag. Leżałem sobie samotnie pod niebiem patrząc na wszystkie gwiazdy świata. Konstelacje są jak starzy, dobrzy znajomi. Kiedy pojawiają się gwiazdy łapie mnie ochota oddalić się od ludzi i spędzać czas z gwiazdami.
Dlatego kupiłem bivvy bag.
Prawdę mówiąc wolałbym spędzać swój podniebny czas z jakimś ludziem. Ale już prawie nikt nie patrzy na gwiazdy. A jeżeli nawet, to nie umie z nimi gadać. A gadać z nimi i ze mną jednocześnie? Nie ma już chyba takich ludzi. Albo może ja takich nie spotykam.
Idę w stronę wody. Ciąg dalszy nastąpi!