Na stronie TOK FM przeczytałem list od słuchaczki. Napisała, żeby się specjalnie nie przejmować tym, że 30% licealistów to analfabeci.
I słusznie. Ja się nie przejmuję. Ty się przejmujesz? Ktokolwiek się przejmuje? No, może rodzice, którym stanął zegar (to prawdopodobnie jedyne co im jeszcze może stanąć) i nie zorientowali się, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż wtedy, kiedy oni byli maturzystami.
Matura jaka jest taka jest – pisze czytelniczka – ale są przynajmniej trzy umiejętności, które sprawdza:
- Czytania ze zrozumieniem, to przede wszystkim. Żeby potem ktoś z wykształceniem średnim nie stał jak cielę przed jakimkolwiek większym kawałkiem tekstu.
- Podstawy matematyki, żeby wiedział, ile zapłacić za wędlinę w sklepie, jeśli cena dotyczy 1 kg, a chce kupić 100 g.
- Wreszcie minimum obcego języka, żeby móc swobodnie poruszać się za granicą. Za którą i tak pewnie wyjedzie w poszukiwaniu pracy, której… żadne studia ani matura nie gwarantują!
Tak, to prawda.
Tyle, że czytać i liczyć na tym poziomie to ja umiałem jak miałem 10 lat. Ludzie, przecież na to wszystko wystarczy rok samodzielnej nauki. No dwa najwyżej, jak się komuś nie spieszy. Ale nie 12!
Poza tym zwracam uwagę, że matura to miał być egzamin dojrzałości, a nie sprawdzian czy ktoś rozumie to co czyta i umie dzielić przez 10.
Jeżeli szkoła sprawdza czy po 12 latach uczęszczania do niej człowiek nie jest głupszy niż wtedy zanim do niej przyszedł, to nonsens istnienia takich szkół powinien być już oczywisty dla każdego.
Nawiasem mówiąc punkt 3 to chyba jakiś żart. Znam setki maturzystów, ale nie spotkałem dotąd nikogo, kto po nauce języka w państwowej szkole (i tylko tam) umiał się swobodnie komunikować za granicą. Poziom angielskiego po maturze nie sięga nawet Korwina w parlamencie europejskim z jego „tremendes prajs”.
Stawiam tezę: człowiek, który nie chodzi do szkoły uczy się 10 razy szybciej niż człowiek, który chodzi do szkoły. Czy ktoś się nie zgadza?