Film „Układ zamknięty” obejrzałem dopiero wczoraj. Powód był jeden: podejrzewałem, że nie jest dobry.
Skąd u mnie te niecne podejrzenia? Otóż stąd, że rzadko który film propagandowy jest dobry. „Układ zamknięty” powstał w celu nagłośnienia sprawy toczonej przez 9 lat przeciwko Reyowi i Jeziornemu w sprawie krakowskiego Polmozbytu.
Nie jest niczym rewolucyjnym stwierdzenie, że nikt nie uważa polskich prokuratorów za ludzi efektywnych, kompetentnych i dbających o dobro publiczne więcej niż o własny tyłek. Z wyjątkiem rzeczonych prokuratorów oraz ich rodzin, które zazwyczaj jako ostatnie dowiadują się, że mąż i tatuś to kawał łajzy, bo nie przyszło im nigdy do głowy zastanowić się skąd właściwie wzięły się pieniądze na trzecią willę oraz jak to możliwe, że co roku na Wigilię latamy do egzotycznych krajów.
Robić o tym film, to tak jak by wziąć się za produkcję thrillera pod tytułem „Ciemność w kopalni po wyłączeniu prądu”. Zaskoczenie po byku.
Ale zostawmy na chwilę sprawę Jeziornego i skupmy się na filmie. Czy film jest wart obejrzenia?
Nie, nie, absolutnie nie.
Film jest przerażająco nudny. „Układ zamknięty” jest reklamowany jako „thriller”, należy więc ocenić przede wszystkim takie rzeczy jak zaskoczenie, napięcie, nieprzewidywalność. W skali od 0-10 poziom napięcia wynosi 0. Nieprzewidywalność – 0, cała fabuła była identyczna z tym czego każdy się spodziewał. Zaskoczenia? 0. Nie było jednego miejsca, gdzie poczułem się czymkolwiek zaskoczony.
Polska – jedyny kraj, gdzie można zrobić thriller, który niczym nie zaskakuje a jest oceniony na 7.4 w skali 1-10 (filmweb).
Film praktycznie nie ma scenariusza. Wątki są poprowadzone w tak prymitywny, banalny i nieciekawy sposób, że praktycznie każdy maturzysta napisałby taki sam scenariusz. Wszystko jest poprawnie, a brakuje wszystkiego, tak jakby ktoś to pisał na ocenę, a nie dla widzów.
I czy to jakaś polska tradycja filmowa, żeby podsuwać nam bohaterów, z którymi nie sposób się identyfikować? Postacie są skrajnie nieciekawe. Nie ma w nich nic charakterystycznego: wszyscy mówią tak samo, zachowują się tak samo, reagują tak samo. Dobrze, że twarze mają inne, bo inaczej nie miałbym ich po czym rozróżniać. Oglądając film nie czujemy w ogóle, że to żywi ludzie, którzy prowadzą prawdziwe życie. W filmowej rzeczywistości istnieją wyłącznie jako gęby do czytania dialogów ze scenariusza.
Wyjątkiem jest postać prokuratora (Janusz Gajos), który przynajmniej ma jako takie hobby: lubi polować i żre dziczyznę. Pokazanie wątku polowań na dziki jako symbolikę działań prokuratora jest jedynym elementem scenariusza, który można pochwalić.
Reszta to niewiarygodnie nudna kicha. Tylko Janusz Gajos ratuje ten film. Stworzył postać żywą i wiarygodną praktycznie z niczego. Ale cóż zrobi jeden genialny aktor kiedy historia jest tak banalna? Z pustego scenariusza i Salomon nie naleje.
– To sam napisz lepszy! – powie ktoś, kogo moja radykalna krytyka w końcu zirytuje.
Ależ z największą przyjemnością! Więcej, jestem pewien, że napisałbym scenariusz znacznie lepszy, a to z tego prostego powodu, że czegoś nudniejszego napisać się nie da. Choćbym nawet chciał to nie potrafię tak zanudzić widza. Gdybym próbował napisać tak przewidywalną fabułę to usnąłbym przy pisaniu.
Nie rozumiem jak to możliwe, żeby podczas przygotowań do produkcji filmu nie znalazł się nikt, kto przeczytawszy propozycję scenariusza podniósł brwi i zapytał retorycznie „co to kurwa ma być? Toż to nudne, nijakie i banalne – zadzwonić mi po Lechowicza!”
Przykro mi się zrobiło, że polscy przedsiębiorcy, dzięki którym ten film powstał, zadowalają się taką miernotą. Wygląda na to, że chęć nagłośnienia sprawy przesłoniła wszystko inne i doprowadziła do bezkrytyczności co do samego filmu. I wyszło jak wyszło: propaganda skuteczna, tylko film do dupy.
Najgorszym, absolutnie najgorszym elementem filmu są dialogi. Są tak sztywne, formalne, nierealistyczne, nienaturalne, że graniczy to z parodią. Za długie, nużące, niedopracowane, powtarzają się te same sformułowania i to u zupełnie różnych postaci (np. „jeżeli wolno mi się tak do pani zwracać”) co daje efekt czytania z kartki. Scenarzysta ten sam styl mówienia (zapewne swój własny) narzucił wszystkim postaciom, a reżyser zabronił aktorom mówić o swojemu. Widać, że jeden Gajos próbuje się wyłamać, ale i tak niewiele może zdziałać – ostatecznie musi się trzymać scenariusza.
Cała siła filmu opiera się na efekcie „co by było gdyby to ciebie spotkało?” Ten efekt działa, co widać po pozytywnych ocenach filmu, a powodem jest niewymagająca publiczność oraz nasze narodowe maniactwo wiecznego politykowania. Dla publiczności wymowa polityczna filmu jest dziesięć razy ważniejsza niż sam film.
Hasło reklamowe na plakatach filmu głosiło „jutro mogą przyjść po ciebie!”
Oczywiście hasło jest idiotyczne, bo nie jesteś właścicielem spółek wartych miliony. Więc sorry – nie przyjdą.
Ale lubimy sobie wyobrażać, że jesteśmy tak ważni, że prokuratura, policja i czternaście innych urzędów nic innego nie mają do roboty, tylko ukraść nam te 100 złotych, które nam zostają po odliczeniu wszystkich debetów, długów i rat kredytu.
Widać, że producenci znają się na Polakach.
I dlatego film obfituje w długie, rozwleczone sceny przesłuchań, zatrzymań, pobić, poronień oraz – najbardziej zużyta scena wszechczasów – gwałt więzienny pod prysznicem. I jak to w polskim thrillerze, wiemy co się stanie już od pierwszej sekundy. Scenarzysta nic lepszego nie wymyślił, a reżyser w lepszy sposób nie umiał pokazać. Bezradność twórcza i brak wyobraźni, że aż litość bierze.
Ale nic to – publiczności to nie przeszkadza. Przeciwnie, ona chce dużo takich scen, po to, żeby wzbudzić w sobie poczucie niesprawiedliwości oraz chęć zemsty, ukierunkowaną w tą stronę, o którą propagandzistom chodzi. Dzięki tym mało chrześcijańskim ale bardzo przyjemnym uczuciom widzowie wyjdą z kina i powiedzą, że to znakomity film.
Sorry, ale trzeba rozróżniać między dobrą propagandą a złym filmem.
Niezależnie od tego czy propaganda jest dobra czy nie, w słusznej sprawie czy nie, filmy należy robić dobre. Bo jedno drugiemu nie przeszkadza. A jeżeli przeszkadza, to ja osobiście wybieram dobre kino.
Bo propagandy mam już potąd.
Podsumowując na „Układ zamknięty” iść nie warto, bo prymitywny, banalny i nudny jak czytanie akt sądowych. Niczym nie zaskakuje, jest przewidywalny do bólu, kończy się nijak. Na oddzielne potępienie zasługują dialogi, których jest dużo i są długie, nienaturalne i nudne.
Oglądać tylko jeżeli za to zapłacą.