Pojawiła się informacja, że na posiedzeniu ONZ przedstawiciel Papui Nowej Gwinei siedział bez majtek.
Niedawno komentowano też skandaliczny ubiór zwiedzających muzeum Dachau, którzy nie dość, że nie ubierają się na czarno to do tego jeszcze mają odsłonięte kończyny.
A wczoraj w radiu Maryja ojciec prowadzący przez dobre pięć minut dobrotliwie upominał zwiedzających sanktuarium Jana Pawła, żeby się ubierali „stosownie do miejsca”. Szczegółów nie podał. Najwyraźniej są dla wszystkich oprócz mnie oczywiste.
W związku z tym zapytuję: o co wam wszystkim chodzi?
Bo ja tego nie rozumiem. Może jestem socjopatą, jak Korwin. Ale co tu jest piękniejsze: człowiek czy szmata?
Bo okazuje się, że w kulturze europejskiej ciała należy się wstydzić jako czegoś niegodnego. Cokolwiek to w ogóle znaczy. Przecież godność to kwestia moralna, a więc dotyczy postępowania wobec innych. Jak może dotyczyć wyglądu?
Żeby już do końca pomieszać mi we łbie, okazuje się, że największą obsesję na punkcie ubioru mają ci, którzy najgłośniej powołują się na Boga i chrześcijaństwo.
Tymczasem zgodnie z chrześcijańskim światopoglądem, ciało człowieka generalnie nie jest czymś, czego widok powinien kogokolwiek urażać. To cud bioinżynierii, arcydzieło konstrukcyjne, szczyt geniuszu stworzenia. Więc w imię jakich argumentów nakazuje się je chować, tak jakby wszyscy się wstydzili, że Konstruktor nas tak spartaczył?
O co wam chodzi z tą obsesją „zakrywania rąk i nóg”? Dlaczego dla jednego ambasadora szacunek, dla drugiego pogarda, płyną wyłącznie z tego co który ma na dupie?
Powiedziałbym, że to pruderia. Ale myślę, że to coś gorszego: uwielbienie dla pozorów.
Miernoty kochają pozory.
Powód jest oczywisty: wyprodukowanie pozorów wymaga dużo mniej czasu i wysiłku niż zmiana rzeczywistości. Bo co łatwiejsze, robić pozory, że się zna angielski czy znać go faktycznie? Być dojrzałym czy zdać maturę? Być gentlemanem czy nosić garnitur? Codziennie uprawiać ćwiczenia czy poprawić zdjęcie w Photoshopie? Powiesić krzyżyk na ścianie czy żyć jak Jezus?
Wśród miernot obowiązuje niepisana umowa, żeby oceniać się wzajemnie tylko po pozorach. Są nieporównywalnie łatwiejsze niż praca nad sobą, więc wszyscy oszczędzają sobie mnóstwo wysiłku, jednocześnie mając dobre samopoczucie. Ty pochwalisz mnie za pozory, ja pochwalę ciebie. I obaj będziemy się czuć jak lingwiści nie umiejąc sklecić zdania po angielsku.
Problem pojawia się wtedy kiedy faktycznie będzie trzeba sklecić zdanie po angielsku.
Albo kiedy pojawi się ktoś, kto nie jest wielbicielem pozorów, a ocenia po rzeczywistości. W konfrontacji z rzeczywistością pozory pryskają jak bańka mydlana.
Dlatego miernoty muszą trzymać się razem. Dlatego muszą się zamykać i nie lubić obcych. Dlatego widzą realizm jako największe zagrożenie dla swojego łatwego, przyjemnego świata pozorów.
No.
I to by mniej więcej wyjaśniało fenomen PiS.