Jak wiadomo ludzie dzielą się na żywych i martwych.
Najwięcej jest tych martwych.
Ale wielu spośród tych martwych ciągle chodzi i oddycha. Jedzą, piją i wykonują obowiązki ucznia, pracownika i obywatela. Tyle, że nie żyją.
Nie zmieniają się, nie chcą zmian i nie szukają zmian. Robią wszystko zgodnie z planem. Ich celem nadrzędnym jest poczucie bezpieczeństwa, a największe poczucie bezpieczeństwa daje im niezmienność. Zmiana to esencja życia, nie ma życia bez zmian. Ale ludzie nie chcą zmian. Ludzie chcą być martwi.
Martwemu to dobrze. Żadnych problemów. Martwy ma gwarancję, że nic go nie zaskoczy. Nie będzie nieprzyjemnych niespodzianek. Niczego nie straci. Nic się nie skończy.
Mój problem polega na tym, że absolutnie nie zgadzam się umierać i kategorycznie odmawiam starzenia się. Chodzę po drzewach, wchodzę do fontanny i łażę boso po Wenecji. Bo mam taką ochotę. Zapraszam do domu ludzi, których na oczy nie widziałem. Nie mieszkam w jednym miejscu dłużej niż 3 lata, bo za bardzo mnie ciekawi jak jest gdzie indziej. Wszystko poznaję i wszystko dopuszczam. I nie widzę powodu, żeby robić inaczej. Szkoda życia.
Dlaczego to problem?
Bo ludzi żywych jest tak mało, że nie mam z kim dzielić takiego życia.
Owszem, są ludzie, którzy bardzo chcą być żywi. I kiedy przychodzą wakacje, albo kiedy przyjdą kumple, albo kiedy jest dużo wódki, wtedy robią sobie przerwę na życie. Idą po ulicy i śpiewają „szła dzieweczka do laseczka”, nakręcani odwagą, że to tylko na chwilę, bo potem wrócą do bezpiecznej szkoły, na bezpieczny etat pod bezpieczną opiekę innych martwych ludzi, którzy doskonale rozumieją, że każdy człowiek w głębi ducha tęskni za życiem i musi się od czasu do czasu wyszaleć, żeby potem w normalnym życiu móc być normalnym trupem.
Nawiasem mówiac odwaga po alkoholu to jedna z najbardziej żałosnych rzeczy jakie widziałem. Spróbuj, bohaterze, zrobić to samo bez wódki i bez kolegów, bez nakręcania się i bez otępiania się. Łudzisz się tylko, że żyjesz. Prawdziwe życie to świadome życie, a nie życie w zamroczeniu.
Najbardziej w dziewczynach pociąga mnie życie i inteligencja. Jak się to nazywa? Życiofilia? Sapioseksualizm?
Ale więcej poznałem w życiu ludzi, których trafił piorun, niż kobiet, które miały obie te cechy na raz.
Co jest takiego atrakcyjnego w byciu martwym, że wszyscy zdają się dążyć do spokojnej mogiły jak do ziemi obiecanej? Dlaczego życzą sobie spokojnego życia i spokojnych świąt? Na spokój mają całą wieczność, a życie to tylko kilkadziesiąt lat! Dlaczego nie stać ludzi na tyle odwagi, żeby robić to co ryzykowne ale ciekawe, ekscytujące ale dziwaczne, żeby się taplać w kałużach, zdobywać szczyty i spełniać marzenia? Dlaczego wybierają zawsze święty spokój?
I jakim cudem ja mam, do ciężkiej cholery, znaleźć na tym cmentarzu osobę towarzyszącą?
Dziewczyny w tych czasach się zrobiły tak nudne i tak tchórzliwe, że jedyne co z nimi można razem robić to wspólnie siedzieć na Facebooku.
Ach, Boże. Dlaczegoś mnie nie stworzył gejem?